Od serca

Czas to skończyć

Czasem każdy ma ochotę zmienić coś nie tylko w sobie, ale i na świecie czy w kraju. Są jednak rzeczy, które tak samo dotyczą jednostki jak i ogółu: poszanowanie własnego ciała i prawo do rozporządzania własnym życiem.

Maria

Maria imprezowała jak inne studentki z jej rocznika. Dzień w dzień. Zwykle chodziły całą paczką do klubu studenckiego na balety, zawsze wcześniej zaprawione wódką z najtańszą colą z Biedronki. Przecież piwa w klubie kupować nie będą, bo za drogie, a kieszeń studenta to nie studnia bez dna. Bez chleba rano można żyć – bez imprezy z alkoholem nie bardzo.
Maria nawet nie wiedziała, kiedy zakręcił się obok niej Grześ. Miał fryzurę z charakterystyczną hipsterską grzywką, to coś w oczach, co od niechcenia można nazwać kurwikami i pachniał markową wodą kolońską. Maria wiedziała, że markową, przecież pracowała w drogerii na promocjach jako hostessa, to obyła się z najnowszymi zapachami z działu męskiego.
Broniła się długo, bo aż do rana, by nie ulec czarowi nowo poznanego chłopaka. W końcu pozwoliła odprowadzić się do akademika. Koleżanki dawno już weszły do budynku, kiedy oni siedzieli na ławce przed blokiem i rozmawiali.
– Chodź, pójdziemy na kebaba. Tu w okolicy jest taka fajna budka z śmieciowym żarciem. – szarmancko zaproponował Grześ.
Zaburczało jej w brzuchu, postanowiła więc posłuchać podszeptu żołądka. Złapali się za ręce…
Tyle pamiętała. Tyle potrafiła opowiedzieć na policji. Została zgwałcona. Nie wie nawet kiedy, ale wie kto. Grześ. Tylko jak on miał na nazwisko?

Maria miała pecha. Grześ nie tylko zrujnował jej ten piątkowy wieczór, ale zapragnął zmarnować kolejne. Noce, dni i wieczory. Otóż Maria zaszła w ciążę.
Maria jednak miała też szczęście. Ówczesne przepisy dopuszczały aborcję – przecież płód powstał w wyniku czynu zabronionego. Znalazła lekarza, który nagle nie zasłaniał się klauzulą sumienia. Nienawidziła Grześka, nienawidziła tej nocy, nienawidziła mężczyzn… nienawidziła siebie!
Na zabieg poszła z koleżanką z pokoju. Chociaż nawet nie wiedziała, czy nie wolała być w tym wszystkim sama. Bo przecież tak właśnie jest. To jej życie, jej decyzja, jej problem.
– Czas to skończyć – powiedziała otwierając drzwi do gabinetu.

Laura

Na korytarzu zostawiła Laurę. Laura była cicha i spokojna. Nawet na wspólnych imprezach nie piła zbyt wiele, nie przymilała się do mężczyzn. Tak naprawdę wcale nie lubiła chodzić do klubu, ale przecież uczyć się całymi nocami też nie będzie. Życie nauczyło ją aż za wiele.
Z nudów słuchała trzeszczącego radioodbiornika, przeleciała wzrokiem wszystkie plakaty w poczekalni i przewertowała babskie czasopisma leżące na stoliku. Zadzwonił telefon.
– Tak? A, to ty, mamo. Jak tam Pawełek? Zjadł ładnie obiad? Tęskni za mam… siostrą? – skrzypnęły drzwi – Ok, muszę już kończyć. Całuski!
Szybko schowała do kieszeni kurtki telefon. Pawełek był jej sekretem. Jej i jej korepetytora z biologii. Jej i jej rodziny. Nie był wcale bratem Laury, a synem. Synem, który powstał z źle pojmowanej przez nauczyciela pomocy dydaktycznej na temat rozmnażania człowieka. A tak bardzo chciała zwyczajnie zdać maturę z biologii… Kiedy brzuch zaczął rosnąć, korepetycje nagle zostały przerwane, a nauczyciel podobno wyjechał do jakiejś dziury zabitej dechami, bo dostał pracę na cały etat w wiejskiej szkółce. Rodzice jakoś przyjęli wieść o ciąży, nie pytali o więcej. Nawet dobrze, nie musiała wyjaśniać nic. Zgodziła się, by byli rodzicami dziecka. Ona przecież ma tyle życia przed sobą. Jakoś przeżyła te kilka miesięcy, z każdym centymetrem rosnącego brzucha stając się cichsza, spokojniejsza, może nawet apatyczna. Nawet sprawdziła się pod kątem anemii, ale to nie to. Nadszedł czas, by z tym skończyć. Karetka zabrała ją na oddział, jakieś dziecko na sali porodowej zapłakało. Na pewno jakieś obce dziecko. Jej też pociekły łzy… Ale to jej decyzja, jej życie, jej problem.

Renata

Z dziekanatu wyłoniła się wiecznie ubierająca się na czarno Renata. Jako jedyna z wszystkich pracujących tu kobiet nie odesłała nikogo z kwitkiem. To u niej można było wszystko załatwić: od przedłużenia obiegówki, po złożenie podania o stypendium socjalne po czasie. Niewiele o sobie mówiła innym paniom w biurze, jeszcze mniej wiedzieli o niej studenci. Bo i o czym rozmawiać? O tym, że od ponad roku wie, że jest nosicielem? Nosicielem translokacji, która spowodowała chorobę jej dziecka. Jej wyczekanego dziecka, tego, o które od lat się starała.

Diagnoza była szybka, już na jednym z pierwszych USG: zespół Patau, trisomia chromosomu 13. Najgorsza z możliwych. Właściwie czekała tylko na śmierć płodu. Nie chciała usunąć. Przecież to jej dziecko. A może lekarze się mylą? Nie mylili się. Maluszek, dziewczynka, zmarł miesiąc i dwa dni po porodzie. W wielkim cierpieniu. Dziś jest sama, na lekach. Nie wytrzymał związek, nie wytrzymała ona.

Dziś idzie spędzić czas z młodsza siostrą, studentką mieszkającą w akademiku właśnie tej uczelni, u której także wykryto translokację Robertsonowską, silniejszą niż u niej.

Martyna

Idąc do akademika zobaczyły Martynę, która jak zwykle po zajęciach biegła do pobliskiego przedszkola odebrać swojego synka. Ani Maria, ani Laura nie rozumiały jej za bardzo i nie wiedziały jak to możliwe, że ma czas na studia, pisanie prac za leniwych studentów i macierzyństwo. Ale to jej życie, jej decyzja, jej problem. Martyna przystanęła na chwilkę, by pogadać z koleżankami z roku:
– Idziecie do akademików? To omijajcie główną ulicę, bo tam jakiś wiec jest i straszny korek się zrobił. Baby wymachują jakimiś wieszakami, transparentami, hasłami. Śmieszne to – rzuciła szybko, bo jej syn starał się wyrwać z uścisku – Dobra, czas z tym skończyć. Lecę dalej.

Poszły więc każda w swoją stronę. Jak zawsze w takich przypadkach.

Fot. Bart Everson, CC BY 2.0