My, emigrantki

Byłam imigrantką i robiłam kebaby

Są takie miejsca, gdzie nigdy nie wiemy, czy coś złego się nie wydarzy. Ataki terrorystyczne wstrząsają cała Europą, a czasem nawet innymi częściami świata. Bomby wybuchną, gasną, a ludzie żyją dalej swoim życiem. Chodzą do pracy, jeżdżą do pracy autobusami, zajadają się kebabem u Turka wyglądającego tak samo pewnie jak zabójcy z Ełku*, którzy przecież Turkami nie byli. Opowiem Wam jak to wygląda pracować w restauracji z kebabem, być imigrantką i jeszcze chodzić ulicami, na których wybuchały autobusy.

Studenci mają to do siebie, że zawsze mają za mało pieniędzy i za dużo czasu. Postanowiłam więc połączyć przyjemne z pożytecznym i wyjechać w wakacje na zmywak. Był rok 2005. Jeszcze daleko do Brexitu, ale Polaków i tak było już tam wielu. Z pewnym trudem znalazłam pracę w londyńskiej restauracji. Nie tylko zmywałam, ale także smażyłam ryby, frytki, robiłam prawdziwe angielskie śniadanie, a nawet faszerowałam bułki do kebaba, do którego mięso umiejętnie ścinał inny Polak zatrudniony w tym lokalu. Poza nami pracowała tu jeszcze Kasia, Bożena, Duńczyk. Brazylijczyk, mieszkaniec Kosowa i Ukrainiec. Prawdziwa mieszanka w sercu UK, w sieci należącej do Kenijczyka, prowadzonej przez Włocha. Tygiel!

Było ciężko. Latem całe dnie operowanie nad wrzącym olejem nie należy do ulubionych zajęć. Wakacje obfitowały nie tylko w turystów, ale też w urlopy i część załogi się wykruszyła. To spowodowało, że pracowałam prawie 100h w tygodniu. Ale te wakacje to był także chaos i strach. Zaledwie kilka przystanków od mojego miejsca pracy eksplodował autobus. Inne dwie bomby wysadziły stacje metra, przez co wszystkie autobusy były przepełnione. Podobno dach autobusu wręcz poleciał w górę…
Nie wiem, nie widziałam tego. Tego dnia normalnie pracowaliśmy. Normalnie poza tym, że w supermarkecie na stacji metra nie można było zrobić zakupów, bo otoczył ją kordon policji, a w radio na bieżąco informował nas speaker o kolejnych ofiarach zamachu. Mieszkająca daleko do pracy Kasia zastanawiała się jak bez metra dojedzie do domu, kiedy miasto sparaliżują korki.
Tego dnia kończyłam moją zmianę po południu. Z okolicznych biur także wracali urzędnicy, bankierzy, a z restauracji pomywacze jak ja. Wszyscy zmęczeni tym lipcowym skwarem i całodziennymi złymi informacjami. Na skrzyżowaniu zamajaczył nasz dubble-decker. Lubiłam nim jeździć, można było sobie odespać ciężki dzień, bo i tak godzinę stał w korku. Nagle jedna z osób głośno zakrzyknęła: „Jest tak nas tu dużo, że pewnie ten autobus też wyleci w powietrze! Przecież będziemy przejeżdżać przez Marble Arch, tak jak tamta 30-tka!!!”. I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, tłum pośpiesznie stopniał i na przystanku pozostało zaledwie kilka osób. Strach to potężne narzędzie!

Jednak ani ten, ani żaden inny autobus tego dnia nie wybuchł. Metro zaczęło działać. Co chwilę w lokalnej gazecie przewijały się zdjęcia masakry. Zaczęły też powstawać miejskie legendy, jak to ktoś widział młodego, spoconego człowieka wskakującego z wielkim plecakiem pełnym wystających kabelków, jak to powodowało panikę w oczach współpasażerów, a potem zażenowanie, gdy okazywał on się fascynatem elektroniki i właśnie jechał komuś naprawiać jakiś sprzęt.

Turystów już nie było, a do roku akademickiego i zalewu studentami także niezbyt blisko. Dla właścicieli lokali z rybą, frytkami czy kebabem zaczęły się ciężkie dni. Zabrakło pracy dla takich jak ja. Dla imigrantów przy kebabie. Pewnie takich samych jak ci z Ełku. Pod artykułami na polskich portalach, poświęconym trzem ofiarom śmiertelnym, Polkom, które zginęły w tragicznych wybuchach tego lata, przeczytałam wiele wpisów o nienawiści do ciapatych. Pewnie podobnych, jak teraz pod artykułami z sylwestra w Ełku. A przecież wyglądali tak samo jak mój kenijski szef czy nawet kosowski śniady na twarzy kucharz. Tylko wyglądali. Jak wszyscy inni pracownicy kebabów w Polsce. I w Ełku.

Nadal lubisz kebaby jak ja?

Fot. bob walker, CC BY-SA 2.0

* Źródło