Od serca

Siedem żyć

Felis domesticus. Nie wiem jak to się stało, że tak ceniące indywidualizm zwierzę wybrało życie przy boku człowieka. Nie wiem jakim sposobem czczone w Egipcie, zostało w średniowieczu kojarzone z wiedźmami i razem z nimi palone na stosie. Nie wiem skąd historie o duszeniu przez nie śpiących niemowląt w łóżeczkach. Koty, wielka zagadka.

Być może jesteś miłośnikiem psów, chomików, świnek morskich, patyczaków, węży itd. A może nie lubisz zwierząt wcale, bo bliższe Twemu sercu są paprotki na parapecie. Być może nie zrozumiesz, ale ja kocham koty za ich całokształt.

Już w dzieciństwie otaczały mnie koty. Mieszkając jeszcze u babci na wsi zawsze istniał jakiś podwórkowy myszołap, któremu czasem skapnęło coś z pańskiego stołu. Przez dziadka obłaskawiane kawałkiem słoniny czy świeżym mlekiem. Przez babcię bezlitośnie gonionym z sieni. Kot to przecież zwierzę wolne, babcia nie miała zamiaru hodować sierściucha w domu. Nawet srogą zimą miejsce kota to podwórko i stodoła .

Koty pojawiały się i znikały. Pojawiały się, bo kotki nie były sterylizowane albo zwyczajnie ktoś podrzucił młode. Znikały, bo nie przestrzegały zasad. A zasady były proste, nawet dla kota:

  1. nie zjadać kurczaków biegających po podwórku
  2. nie zjadać pozostawionego pożywienia na stole
  3. nie wchodzić do domu i do pralni
  4. nie denerwować babci

Jeśli kot nagminnie nie stosował się do powyższych zasad – znikał w niewyjaśnionych okolicznościach. Miał szczęście. jeśli zmieniał tylko adres. Wiem, że jeden uparty kot trzy razy wracał z oddalonych nawet o 40 km miejscowości zanim babcia uznała, że skoro taki przywiązany, to widocznie musi już zostać. Część kotów nie wracała nigdy. Część nie wyjeżdżała nigdy a nigdy nie wracała. W tej kwestii nic się na wsi nie zmieniło.

Nadszedł dzień, gdy sama otrzymałam pierwszego kotka. Trochę poturbowany, bo na tyle odważny, że chciał pić mleko prosto z wymion krowich. Krowa nie była łaskawa, poczęstowała go kopytem. Już wcześniej ustaliliśmy, że pierwszy kot jakiego będziemy posiadać będzie nazywał się Pumeks. Był śliczny, malutki, czarny. Podobno wyglądałam z nim jak czarownica.

Pierwsze kilka dani Pumeks buszował po strychu oswajając się z domem i z nami. Tylko wchodziłam z jego jedzeniem i już mruczał z radości. Lubił towarzystwo dzieci, a i one uwielbiały go głaskać, mimo iż udrapał w rękę nie raz. Ja nie mogłam kopać w ogródku, bo ciągle bawił się szpadlem. Gonił kury sąsiada nie lepiej niż niejeden pies, nie zważając nawet na to, że są od niego dwa razy większe. Idylla.

Kot dobrze czuł się w obejściu. Miał swoje ulubione miejsce do spania i nie było nim przygotowane legowisko, lecz dziecięcy wózek.

Pumeks zniknął. Był nieostrożny i za wolny. Pies był szybszy. Arti ze łzami w oczach przybiegł, że kotka goni pies. Nic nie mogliśmy już zrobić.Ojciec zakopał potargany kłębek sierści pod świerkiem.

Wieść o tym, że poszukuję nowego kotka, lotem błyskawicy przemierzyła wioskę. Wracając z przystanku, podszedł do mnie znany z twarzy tylko tubylec i oznajmił, że ma małego rudego kotka i z chęcią mi go sprezentuje za jedno piwko. Amatorów piwa nie brakuje, a kotów zawsze na wsi dużo. Zgodziłam się. Za godzinę przyniósł ślicznego rudzielca. Kinia wybrała mu imię Antek.

Po przyzwyczajeniu się do nas i reagowaniu na imię Antek odzyskał wolność. Był jednak jeszcze bardziej ufny. Do ludzi i do zwierząt. Niestety do psów także. Sąsiadka przyniosła mi go z łzami w oczach. Była niedziela, wieczór. Udało się znaleźć weterynarza, któremu chciało się podjechać do przychodni zszyć ranę na brzuchu. Popiskiwał tylko lekko. Nie wiem jak on to robił, ale ja bym wyła z bólu.

Rana goiła się dobrze, po dwóch tygodniach ściągnięto szwy, sierść na brzuchu odrosła. Antek znowu hasał po zielonej trawce. Tym razem bał się już psów. Może nie panicznie, ale uciekał. I uciekł za daleko. Znalazłam go przypadkiem biegającego w zgrai bezpańskich kotów. Przyszedł wołany, było dobrze. Może trochę kulał.

Zniknął znowu. Bezskutecznie go szukałam. Było zimno, siąpił deszcz. Kiepska słotna zima. Zbliżały się święta i nasz wyjazd do rodziny. Karma nie znikała z miski, czyli kota nie było. Sąsiadka otrzymała informację, że jak zobaczy rudego, to ma mu dać jeść. Pojechaliśmy.

Po kilku dniach okazało się, że nie było kota. Spadł śnieg, przyszedł mróz. Kot się znalazł. Dobrze wyglądał. Tylko nie wstawał. Nie wstał już nigdy. Dzieciom powiedzieliśmy o jego śmierci. Kinia płakała. Kotek leży teraz pod krzakiem dzikiego bzu.

Można by rzec: to tylko zwierzęta. Ale ja żałuję, że nie udało mi się nawet zdążyć zrobić im zdjęcia na pamiątkę.