Matko i córko, niedziela do bani! No jak nic NIC nie zrobiłam! Naprawdę nic. Taka bezczynność jest najgorsza w życiu. Niby człowiek wstaje wcześniej, powiedzmy o 8, co, zważywszy na regułę, że dzieci wstają wcześnie właśnie w weekend, i tak jest w miarę późną godziną, to i tak zmarnowaliśmy cały ten dzień.
Polska to jeden z tych leniwych krajów, gdzie nazwa dnia tygodnia nawiązuje do bezczynności, do nie działania. W innych językach mamy dzień słoneczny (Sunday, Sonnentag), dzień Pański (Domingo, Dimanche) czy nawet dzień Zmartwychwstania (Waskresienie). U nas: dzień nicnierobienia. Jakie to wygodnickie!
Zaczęło się od totalnie nie potrzebnego przytulania się w pościeli. Najpierw przyszła średnia córka z misiem, za nią w śpiworku najmłodsza, a potem jeszcze przydreptał syn. Władowali się rodzicom na głowy i zaczęli kompletnie niepotrzebnie obściskiwać, łaskotać i urządzać walki na poduszki. Pech chciał, że w naszym łóżku są tylko dwie, więc jedno dziecko poszkodowane.
Potem śniadanie. Ojciec z synem wspólnie przyrządzali jajecznicę, której Nati i tak jeść z powodu alergii nie może. Mała zadowoliła się więc kanapką, ale i tak ze wzrokiem spaniela czatowała przy każdym, by może chociaż kęs udało się skubnąć z czyjegoś talerza. Jak poprawna katolicko rodzina udaliśmy się do kościoła, by dzieci pobiegały sobie miedzy ławkami, rzucały pod nogi monety, a Arti podzwonił dzwonkami. Potem miało być tylko gorzej…
Potem pojechaliśmy rowerami na wycieczkę. W tzw. nieznane. Matka przygotowała wałówkę, na która składały się kanapki, mleko w kartoniku (dla Nati woda w niekapku), herbata miętowa w termosie, obrane i pokrojone jabłka, rodzynki oraz czekolada nadziewana truskawką. Po sprawdzenia ciśnienia w oponach, zamontowaniu przyczepki dla dziewczyn oraz sprawdzenia, czy wszyscy mają rękawiczki ruszyliśmy. Trasa wiodła przez las, zahaczyliśmy o jezioro, potem do miejsca postojowego w lesie, gdzie jest krótka ścieżka przyrodniczo-naukowa z wieżą pożarniczą. Na postoju trzeba było rozbudzić dziewczyny, bo zasnęły w przyczepce. Zregenerowaliśmy siły, pooglądaliśmy tablice informacyjne i powrót z przygodami, bo okazało się, że nie wszyscy wiedzą, że ruch w Polsce mamy prawostronny. W sumie wycieczka trwała z trzy godziny. Trzy kompletnie zmarnowane godziny!
Po powrocie panowie poszli z psem na krótki spacer, by potem pomóc jeszcze dziewczętom w przygotowaniu posiłku regeneracyjnego. Jeszcze chyba nigdy tak wszyscy razem nie robiliśmy obiadu. Nawet Nana klepała zawzięcie kotlety!
Dzieci bawiły się do wieczora, my rozkoszowaliśmy rozmową i ciepłą herbatą. Niepostrzeżenie zjawił się za oknem mrok. Jakim cudem w tak długim dniu nie udało się nam nic zrobić to nie wiem. Zupełnie zmarnowana ta niedziela… Mam nadzieję, że kolejna równie zmarnowana będzie.