„Ja chyba zwariuję! Próbuję od dwóch godzin zrobić obiad, a w tym czasie ciągle ktoś coś ode mnie chce! Ich jest troje, a ja tylko jedna. Nie daję rady ich odgonić, bo ciągle wracają. Czy ja mam jakieś feromony na dzieci? I nie umiem poradzić sobie z wymianą żarówki w toalecie. Ile kobiet potrzeba do ich wymiany?”
Właśnie tak wczoraj przywitałam wracającego po 8h pracy męża. Żadnego „cześć kochanie, jak minął dzień?”. Bez uśmiechu i parującego obiadu na stole. Bez całusa w policzek. Bez przytulenia, chociaż może to i lepiej, bo tego dnia było wyjątkowo jak na to lato gorąco, a prysznic… no wiecie… nie zdążyłam. Za to zdążyłam wygłosić litanię zażaleń i wniosków.
To byłam najgorsze wydanie mojego JA. To krzyczące bez sensu, nabuzowane hormonami, ironiczno-sarkastyczne, zdenerwowane JA. Gdybym nie bała się, że futryny wypadną z ościeżnicy, pewnie trzasnęłabym porządnie drzwiami, wyszła po masło i wróciła za tydzień. Ale nie chcę kolejnego remontu, więc nie trzaskałam, a masło, nawet trzy kostki, kupiłam wczoraj, więc nie poszłam na zakupy do mojego wiejskiego spożywczaka.
Jestem dobrą mamą…
Ochłonęłam, nakarmiłam gawiedź, zaczęłam zmywać. Wtedy podszedł do mnie mąż, objął i wyszeptał „Ciężki dzień, co?”. Rozkleiłam się jak mała dziewczynka. Zdałam sobie sprawę, że przecież wcale nie był taki dzieżki. W sumie był to całkiem normalny dzień. Były jakieś dobre momenty, były złe, dzień jak co dzień. Dziewczynki namiętnie bazgrały coś pisakami po rolce papieru, Arti planował kolejną bitwę plastikowych żołnierzy SWAT z rycerzami. Na drugie śniadanie zjedli ulubiony ketchup z tostami (nie odwrotnie!). W sumie nie było tak źle.
Ale w tej chwili, kiedy on przekraczał próg domu, Nati akurat ciągnęła za kraj mojego fartuszka, bo „ja głodna jestem, wiesz?”, Kinia obraziła się, że na obiad nie będzie brokuła, Arti grał w piłkę pomiędzy nami trzema, kot wyżerał mielone, kiedy odwróciłam się do Natki, by wytłumaczyć, że surowe ziemniaki nie są jadalne, a sos malowniczo w tym czasie wykipiał. Wszystko w tym samym momencie.
Powroty bywają trudne
W ten oto sposób mąż wrócił do swojej zrzędzącej i złej na cały świat żony, która najchętniej spakowałaby dzieci, niegotowy obiad i męża i wysłała gdzieś w okolice przebywania Pana Twardowskiego. W sumie to prawie codziennie właśnie do takiej żony wracał. Rzadko zdarzało się, że witał go anioł w śnieżnobiałym fartuszku, trzymający pachnącą karkówkę z pieca z pieczonymi ziemniaczkami, z uśmiechem i dobrym słowem na ustach. Właściwie nigdy.
Zawsze w nieodpowiednim czasie
Pomiędzy jednym wyczyszczonym talerzem a drugim, jedną łzą na policzku a drugą zaczęłam się zastanawiać, czy to dobra droga do długiego i szczęśliwego małżeństwa. Jestem jak bateria – rozładowuję się pod koniec dnia. To właśnie wtedy dopiero widzi mnie mój mąż. Nie widzi kiedy o 10:00 robię sobie przerwę na kawę, którą od jakiegoś czasu mogę wypić ciepłą, bo dzieci oglądają bajkę. Nie ma go wtedy, kiedy tańczymy Kira Kira Killer i śpiewamy What does the fox say?. Nie towarzyszy piknikom na środku naszego podwórka ani nie bierze udziału w maratonie czytania bajek.
Za to widzi rano, jak zabijam budzik, snuję się w stronę światła łazienki z miną niedobitego zombiaka, wsypuję kotu karmę, by siedział cicho, robię dzieciom kakao, by siedziały cicho, wręczam mu kanapki do pracy, by siedział cicho. Potem widzi mnie dopiero wieczorem, kiedy mam serdecznie dość całego dnia.
Są jeszcze weekendy. Kiedyś oznaczały one spotkania ze znajomymi na piwie albo chociaż całonocne maratony filmowe czy expienie w Diablo. Teraz jednak mamy dzieci. Znajomi też mają dzieci. Weekendy zaczynają się więc podejrzanie wcześnie i kończą nie kacem, a niewyspaniem. Weekendy rodziców są fajne jak dzieci są nastolatkami. Mam taką nadzieję…
… i złą żoną
Najgorsze jest to, że on mnie nadal kocha. Tą babę bez makijażu, z kucykiem na głowie, mięśniami i dobrym humorem w zaniku. Marudzącą matkę swoich dzieci. Tą, która wciąż chce być i wesoła, i radosna, i seksi, ale jej nie za często wychodzi. Bo innym matkom siedzącym w domu wychodzi. Jak one to robią? Bo wychodzi, prawda?
Może to taki efekt uboczny posiadania dzieci. Może jeśli dam sobie chwilę na tak samolubne rzeczy jak czytanie, pisanie, myślenie czy ćwiczenia, znajdę dość energii, by być dobrą żoną. I przestanę narzekać na brak skilla wymiany żarówek w toalecie.
Zasługujemy na to. Obydwoje.