Jako dziecko mogłabym być przykładem dla książki „W Paryżu dzieci nie grymaszą”. Zjadałam większość postawionych przede mną rzeczy bez mrugnięciem oka. Wolno, nawet godzinę, ale zjadałam całą porcję. Taki ze mnie typ – do dziś jem wolno. Podobno to nawet zdrowe. Wtedy tylko denerwowało rodziców.
Ale jest jedna zupa (no dobra, dwie, ale kto teraz jada czerninę?), której wtedy nienawidziłam całym sercem. Był to krupnik. Jak trafnie kiedyś stwierdziła moja siostra, kolejny nie kryjący się z negatywnym zdaniem krytyk tej zupy, krupnik byłby całkiem dobry, jakby się z niego pozbyć tej wstrętnej kaszy. Do marudzenia dołączał jeszcze mój tatuś, któremu zupa ta kojarzyła się z wojskiem, czyli niekoniecznie dobrze.
Jednak krupnik raz do roku pojawiał się na naszym rodzinnym stole. Wiedzieliśmy, że zbliża się jego nadejście, gdyż mama kupowała pęczak, który raczej nie był w domu używany. Z kasz królowała manna i gryczana. Na widok pęczaku w koszyku sklepowym każdy z nas wiedział co już się święci. Była bowiem jedna osoba, a do tego szef domowej kuchni, która ubóstwiała krupnik. Moja mama walczyła o ten doroczny Krupnik Day i zawsze wygrywała.
Kiedyś tego nie rozumiałam. Bo po co robić do jedzenia coś, co nikomu nie smakuje? Po co patrzeć na te skwaszone nad talerzami miny? Po co w końcu się wkurzać, że nic nie chcemy jeść i narzekać, że tyle gotowania na marne? Teraz wiem: bo mama miała także swoje potrzeby. Czasami inne od wszystkich w rodzinie. Ale były to JEJ potrzeby. I my, jako domownicy, kochający ją ponad życie, mimo protestu – spełnialiśmy je.
Krupnik był symbolem. Dla niektórych to będzie wysiłek na siłowni, dla innych haftowanie, granie na gitarze, nauka języków obcych, obejrzenie 100 najlepszych filmów czy przeczytanie wszystkich książek Stephena Kinga, dla mnie pielęgnowanie ogródka czy domorosłe szycie. Albo prowadzenie bloga. Każdy z nas ma indywidualne potrzeby i warto choćby raz na jakiś czas pozwolić innym na spełnienie swoich, nawet pomimo tego, że mogą nam stanąć w gardle.