„Masz wiadomość!” – woła mnie program pocztowy, w niczym nie przypominający tego z jednej z najlepszych komedii romantycznych lat 90-tych. Tylko że mnie w tym XXI wieku kocha przede wszystkim pewien Pan Spam. Na stole wesoło podskakuje komórka w takt wietrznych dzwoneczków. SMS z informacją o wystawionej fakturze za usługi pewnej sieci. Wzrok pada na stary, czerwony segregator. Nie ma w nim dokumentów czy notatek – trzymam w nim listy. To listy miłosne. To listy od mężczyzn, którzy byli bliscy sercu.
Pierwsze prawdziwe uczucie, pierwsza miłość. Na kilkunastu ocalałych kartkach znaleźć można burzliwe dzieje związku i powody jego rozpadu. Litery krzyczą w jednym miejscu „wróć!”, w innym ogłaszają śmiało, że teraz już cieszą się z kawalerskiego stanu, by gdzie indziej prosić cicho może choćby o przyjaźń. Pisaliśmy je do siebie na przerwach, w domu, gdy byliśmy oddzielnie. Pisałeś do mnie codziennie nawet wtedy, gdy nie chciałam cię już znać. W przypływie emocji większość listów zniszczyłam. Zostało mi zaledwie kilka, w tym ten jeden, co go na praktykach w stolarni koledzy spryskali lakierem do drewna. Trochę się nadłamał przez ten czas, a litery rozmazały.
Teraz widuję cię na fejsbuku. Piękne masz córeczki, kochającą żonę.
Kilka małych liścików na wyrwanych kartkach z zeszytu. „Nie mów mi, nie mów co słów jest wynikiem, gdy słów jest za dużo stają się śmietnikiem.” Platoniczna miłość. Nieodwzajemniona w odpowiednim momencie. Wybuchająca raz u ciebie, raz u mnie. Nie zgrana w czasie. Zgasła zanim na dobre się rozpaliła. Zostały listy i kilka klasowych zdjęć. I wspomnienia.
Kolejny list, kolejna historia. Pytasz jak mogłam zerwać znajomość telefonicznie. Piszesz, że nie przeczuwałeś takiego rozwoju zdarzeń, że jestem dziecinna, że przecież się zmieniłeś przy mnie na lepsze, więc o co chodzi. Ale rozumiesz. Dzieliła nas nie tylko odległość fizyczna, te kilkanaście kilometrów, ale także wiekowa czy mentalna. Różne światy.
Pół roku po tym liście spotkaliśmy się ponownie. Nie wiem dlaczego. Poszliśmy na piwo do pubu i gadaliśmy. Potem każde z nas poszło w swoją stronę i więcej jedno drugiego nie zobaczyło.
Listy z wojska. Przejmujące głupotą, jaka tam panuje, wołające o ciepło, pragnące miłości i bliskości. Jest ich najwięcej. Pisane po ciemku, na kolanie, na parapecie przy lampie ulicznej, na serwetce obiadowej. Pisane były czasem kilka dni, a kolejne informacje oddziela data odnotowana na marginesie. Są dla mnie szczególnie ważne. 365 pięknych wyznań. Rok rozłąki. A wszystko to na zwyczajnych kartach wyrwanych naprędce z notesu.
Wojsko się skończyło, skończyły się listy. Zostały krótkie SMSy: „kup chleb”, „przyjadę później”, „jak się dziś czujesz?”. Listy w dobie wszechobecnej komputeryzacji i telefonizacji są jak powiew dawnych wieków. Kartki pożółkły, litery stają się mniej widoczne, jedno jest niezmienne – płynące z nich uczucie. Ostatni list otrzymałam od ciebie Ojcze dziesięć lat temu. Nadal wzbudza takie same emocje, mimo iż widujemy się codziennie.
Jak pisać listy doskonale opisał pewien dżentelmen, nie będę więc już tematu powielać. Niemniej widzę, jak sztuka epistolografii umiera śmiercią naturalną. Sama mam już kłopoty z ręcznym pisaniem, palce przyzwyczaiły się do klawiatury komputera i nie potrafią tak sprawnie kształtować liter jak jeszcze kilkanaście lat temu. Mój charakter pisma jest ładny tylko jak ustawię miłą oku czcionkę w edytorze tekstu. Smutne to.
A papier wszystko przyjmie i wszystko pamięta.