Mamy jesień. Nie tą piękną złotą polską, ale tą zimną, z wiatrem z Uralu (albo kieleckiego), gradobiciem i mokrymi, zgniłymi liśćmi. W taki dzień jak dziś bez trudu mogę sobie powiedzieć: moje życie też jest takie smutne.
Smutno mi, bo dzieci rosną tak szybko, a ja za nimi nie nadążam: ani przytulić nie ma kiedy, ani zganić. Choć jest za co.
Smutno mi, bo pieniędzy ile by ich nie było, zawsze jest za mało.
Smutno mi, bo ciągle jestem zmęczona. A przecież dzieci już nie budzą się nocami. Nie mogę na to zwalać winy.
Smutno mi, bo zamiast sałatki znowu na kolację zjadłam popcorn.
Smutno mi, bo nie ma we mnie tego młodzieńczego entuzjazmu. Ani żaru w związku jak na pierwszej randce.
Smutno mi, bo kot uparcie odmawia współpracy i znowu wdepnęłam w jego kupę, która leżała obok kuwety.
Smutno mi, bo kończy się kolejny rok.
Dopiero co wstałam, a najchętniej wczołgałabym się ponownie pod cieplutką kołdrę i zasnęła snem zimowy. Tak, już teraz, jesienią!
Najgorsze jest to, że jestem jak barometr: jeśli ja mam zły humor, to wszyscy w rodzinie też. Bo to zwykle ja jestem ta od całowania kolanka, śpiewania kołysanek, pomocy w lekcjach, gotowaniu ulubionego schabowego. Czasem nawet wydaje mi się, że tak powinno być.
Teraz, kiedy dzieci oglądają znowu tą samą bajkę, mam swoje pięć minut. Mogę bezczynnie leżeć na kanapie i liczyć spękania sufitu. I płakać. Może minie chandra, może słońce zaświeci.
Na nic jednak wycieranie oczu. Nie zmylę ich, że kroiłam cebulę.
„Co się stało, mamo? Dlaczego płaczesz?”
Wiecie co jest najgorsze w macierzyństwie? Nie ma czasu na karnego jeżyka. Nie dla mamy.
Nie można złości czy smutkowi dać się na chwile obezwładnić, by potem dziarsko wrócić do swojego stabilnego „ja”. Bo są te pary małych oczu wpatrzone w Ciebie. Martwiące się, współczujące, starające się pomóc. Dzieci. Te ich małe rączki ściskające w takich chwilach szyję może nie naprawiają niczego, ale dają nadzieję, że warto poczuć się lepiej.
Fot. MJM Photographie, CC BY-ND 2.0