Było to trochę przed komunią. Naokoło domu był podest, a tato budował właśnie balustrady do niego. Z jednej strony, tam gdzie schodów nie było, rzucona była deska, po której można było wjechać taczką. Miałam kategoryczny zakaz chodzenia po niej. Więc zbiegłam. Efekt nietrudny do przewidzenia: ręka w gipsie. Zanim jednak dojdziemy do finału, musimy przejść całą drogę, od upadku, po salę w szpitalu.
Był jeden z sierpniowych dni. Akurat była u nas ciocia z moja ulubioną kuzynką, bo moja mama, o ironio, wyszła ze szpitala. To były czasy, gdy posiadanie „malucha” było czymś wielkim. Dzięki wypadkowi mogłam przejechać się tym pojazdem, bo do szpitala mieliśmy 50 km. Pojechałam tam z ciocią. Na miejscu zrobiono mi rentgena ręki. W aucie klimy nie było, dzień był gorący. Nie dziwota, że zachciało mi się pić. W szpitalnym sklepiku, zanim jeszcze zostałam przyjęta ze zrobionym zdjęciem, ciocia kupiła mi soczek w kartoniku. Szkoda, że nikt nie powiedział jej, że będę miała narkozę. Dzięki soczkowi spędziliśmy kolejne godziny czekając, aż będę na czczo. Z usypiania pamiętam tylko przeraźliwie zimny stół i otwarte okno tuż nad sufitem.
Obudziłam się już na korytarzu, wieziona na salę na wózku. Wymiotowałam. Dziś nie wiem czy od narkozy czy zjedzonego w domu rosołu, który wydawał mi się strasznie tłusty. Lekarze podejrzewali wstrząs mózgu. Musiałam zostać na obserwacji.
Sala była trzyosobowa. W niej starszy trochę ode mnie chłopiec po wypadku, który miał szyte ciało od stopy po szyję (wbił mu się jakiś metal i trzeba było operować) i chyba półtoraroczny chłopczyk z noga na wyciągu. Z tych wszystkich osób tylko ja mogłam się przemieszczać. Nosiłam więc kaczkę dla starszego i podawałam zabawki młodszemu. Starałam też, na ile może ośmiolatka, pokroić jedną ręką kawałek kiełbasy, który dostałam na śniadanie.
Była pora odwiedzin, do mnie na chwilę też przyjechali rodzice. Przyszła też mama maluszka. Przygotowała mu jedzenie, zaopiekowała się nim. Wtedy nie można było zostać przy dziecku. Ja rozumiałam, małe dziecko nie. Płakał. Po oczach było widać, że brakuje mu matki, a ona także cierpiała. Poprosiła mnie, bym podała mu herbatkę przygotowaną na jego szafce, jeśli będzie w nocy chciał pić. Mnie, nie salową. Do dziś pamiętam ich łzy w oczach.
Minęło ponad 20 lat. Teraz jest lepiej. Na oddziale mogą spać rodzice i zaopiekować się swoimi dziećmi. Dla szeregu dzieci podobnych do Zosi z Łukowa nie zmieniło się nic. Płacz ten sam, kupa odparza tak samo.