Małe miasteczko, gdzieś na północy Polski. Takie z zamkiem nad Wisłą i grupą PRL-owskich blokowisk, w których gnieździ się już drugie pokolenie. Kiedyś sercem miasta był dworzec PKP dowożący ludzi do miast wojewódzkich do pracy, dziś życiem tętni już tylko ruchliwa droga wojewódzka oraz pobliski dyskont, na stacji kolejowej już tylko młodzież z pobliskiej szkoły popala cichcem papierosy.
W tym miasteczku urodził się Antek. Jak przystało na prawdziwych Polaków jego rodzice nie stronili od alkoholu. Lał się strumieniami w dni powszednie i w niedzielę. Antek był jednak inny. Uczył się jak mógł w przyzakładowym technikum. Na praktyki zawodowe trzeba było iść do oddalonej kilometr od szkoły stolarni. Po drodze mijał dworzec PKP, na którym, jak wszyscy, palił w ukryciu „Klubowe”.
Tego dnia się spieszył, było już późno. Stał pod dziurawym dachem kolejowego magazynu. W oddali widać było dziurę w płocie, którą ktoś zrobił, by skrócić sobie drogę. Często chodziły tędy dzieci do szkoły, pasażerowie na autobus czy kobiety na zakupy na pobliski ryneczek. Trzeba było tylko uważać na wystające szyny. Było zimno, ręce mu marzły. Padał śnieg.
Koledzy już poszli, a on dogaszał jeszcze swojego papierosa, gdy zobaczył Ją. Biegła przez torowisko, pewnie się spieszyła. Nierozważnie stanęła na podkładzie kolejowym i poślizgnęła się. Sytuacja jak z filmu: nikogo wokoło i potrzebująca kobieta. Skoczył prędko na pomoc, podał dłoń. Nie spojrzała mu w oczy, była dobrze wychowana, jej wzrok tkwił w ziemi. Usta wyszeptały „dziękuję” i pobiegła dalej. Zostawiła za sobą ciepły obłoczek pary. I książkę, która wyleciała z plecaka.
Czekał na nią pod szkołą już godzinę. Dreptał w miejscu, bo mróz okazał się silniejszy niż przypuszczał. Dzwonek. Z budynku wybiegła roześmiana grupka dzieci z podstawówki, ochoczo rzucając się śnieżkami. Ale nie na nich czekał. W tłumie dojrzał Ją. Szła z koleżankami. Roześmiana, promienna, w wełnianym płaszczu. Tak ślicznie kręcił jej się loczek na czole. Spojrzała na niego.
– Mam Twoją książkę, musiała wypaść Ci jak się poślizgnęłaś. Jestem Antek.
– Dziękuję, Ola.
– Mogę odprowadzić Cię do domu?
Skinęła głową. Odtąd odprowadzał ją codziennie, nawet jeśli musiał czekać na mrozie czy deszczu długie godziny.
Jej rodzice byli ważną partią w mieście. Tata, szanowany urzędnik miejski, należał do partii, mama była sędzią w powiecie. Mieszkała w pięknym przedwojennym domku, z ogrodem i widokiem na park. Przed wojną musiał mieszkać tu jakiś dostojnik niemiecki. Nie miała rodzeństwa, była więc oczkiem w głowie swoich rodziców. Pokładali w niej duże nadzieje, gdyż uczyła się wyśmienicie w miejskim liceum, wygrywała konkursy i przejawiała za mamą talent prawniczy. Chciała po maturze studiować na uniwersytecie.
Zakochała się… Ten dziki, trochę nieokrzesany chłopak o brązowych ochach i opadającej grzywce zawładnął jej sercem. Jak nikt nie widział trzymała go za rękę, a czasem nawet w bramie kamienicy, gdy chowali się przed deszczem i zimnem, udało mu się skraść jej całusa. „Nie mogło mi się przydarzyć nic lepszego!” – myślała.
Zbliżała się ich matura. Uczyli się razem, mimo, iż rodzice nie pochwalali spotkań z chłopakiem z nizin społecznych, jak to określił tato. U Antka w domu nie było możliwości spokojnej nauki, zakuwali wiec u Oli. Jak jednak się skupić, gdy serca tak gorące, a dłonie tak spragnione dotyku?
Nie dało się już nic ukrywać. Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy i podjąć męską decyzję. Ubrał się w garnitur, kupiony już na egzamin dojrzałości, kupił bukiet goździków i poszedł do Jej rodziców. Kwiaty wręczył zaskoczonej matce.
– Proszę Państwa, kochamy się z Olą. Chciałbym prosić o jej rękę.
– Ale jak to! Nie pozwolimy, by nasza córeczka skończyła w takiej rodzinie jak Twoja, by zadawał się z menelami! – wykrzyknął ojciec. W drzwiach pojawiła się wystraszona Ola.
– Tato, ja go kocham!
– Miłość nie ma nic tu do rzeczy! Nie zmarnujesz sobie życia z tym pijakiem! Masz się uczyć i skończyć studia! Nie teraz czas na żeniaczkę i dzieci! Do pokoju! – warknął ojciec.
– Tato, ja jestem w ciąży!
Matka bezwładnie usiadła przy stole z otwartymi ustami. Ojciec rzucił wiązanką przekleństw i wyrzucił Antka z domu. Długo było jeszcze słychać tego wieczora płacz Oli, wrzaski ojca, prośby matki i łomotanie do drzwi oszalałego z miłości i strachu chłopaka.
Więcej już się nie zobaczyli. Rodzice zamknęli ją w domu, matka wzięła wolne w pracy, by zająć się córką. Miała się uczyć w spokoju. Rosnący brzuch nie miał być powodem zawieszenia nauki. Codziennie kładł dla niej różę na schodach. Matka codziennie tą różę wyrzucała do śmietnika. Ola codziennie łkała do poduszki.
Obudził go milicjant:
– Gdzie był Pan w nocy z 09.04 na 10.04.1978 roku?
Na stole walały się butelki po libacji rodziców. Nie zauważyli oni nawet najścia mundurowego, spali w najlepsze zamroczeni alkoholem. Antek wstał na równe nogi.
– Spałem, wczoraj miałem drugą zmianę w fabryce, to zmęczony byłem.
– Musi Pan iść z nami.
Wiele godzin trwało przesłuchanie. Nie wiedział co się dzieje. Dlaczego wypytują go o Olę. Przecież nie widział jej już kilka miesięcy. Wyszedł z pokoju przesłuchań i nagle dostał w twarz. Raz, drugi, trzeci. Skąd lecą razy?! Gdy wreszcie mógł wstać, zobaczył szamoczącego się ojca Oli, którego przytrzymywało dwóch milicjantów. Z tyłu stała matka, blada jak ściana.
– Co jej zrobiłeś bydlaku! Gdzie ona jest!!! – grzmiał ojciec – Ty skurwysynie, nie pozwolę Ci być z moją córką! Gdzie ją ukrywasz!!!
– Nie widziałem jej od kiedy wyrzuciliście mnie z domu! – wykrzyczał zdezorientowany Antek.
– Antoni – rzekła matka – Ola zniknęła. Nie wiesz gdzie możemy jej szukać?
W jej oczach było widać strach i pojawiły się łzy. Nie była już tą dumną panią sędzią, postarzała się od czasu ich ostatniego spotkania, na włosach pojawiły się siwe włosy.
– Niestety nie wiem, proszę pani, gdzie Ola może być.
Przeszukano mieszkanie Antka, pobliskie lasy, wypytano znajomych. Nikt nic wie widział, nikt nic nie wiedział. Coś tknęło jeszcze matkę, by zajrzeć na strych ich domu. Ola się znalazła…
Na pogrzeb przyszła cała szkoła, wszyscy urzędnicy i pracownicy powiatowego sądu. Na końcu pochodu żałobnego szedł on. Z czerwonym goździkiem w ręku, w garniturze do matury. Z grudką ziemi, którą przysypywano białą trumnę, wrzucił pudełeczko z pierścionkiem zaręczynowym.
– I nie opuszczę Cie aż do śmierci… – wyszeptał przez łzy.
Nikt nie podszedł do niego, nie poklepał po ramieniu, nie złożył kondolencji.
Po nocach śnił mu się sznur, na którym wisiała…
Czas płynął dalej. Rodzice postawili Oli przepiękny pomnik na cmentarzu, z płaczącym aniołem. Codziennie znajdowali na nim świeży czerwony goździk. Wiedzieli od kogo.
Antek wpadł w wir pracy. Dostał pracę w stoczni, zarabiał dobrze, mógł odłożyć trochę grosza i żyć na poziomie. Mógł bawić się jak inni, zapić swój smutek. Nie potrafił. Pracował więc za dwóch, by zapomnieć. Co miesiąc otrzymywał tytuł „Przodownika pracy”.
Minął rok od tragedii. Antek nie pojawił się w stoczni, koledzy nie wiedzieli gdzie go szukać, rodzina była bezradna. Milicja znalazła go po kilku dniach w parku blisko domu Oli. Jego nieruchoma twarz patrzyła w stronę okna pokoju Oli, konar drzewa uginał się pod ciężarem ciała i skrzypiał niemiłosiernie. Dookoła latały zwabione zapachem kruki.
Ubezpieczył się wysoko. W liście, który znaleźli przy nim, prosił, by postawić mu z odszkodowania taki sam pomnik jak jego ukochanej. Miejsce na pochówek już wybrał i za nie zapłacił.
Gdy dziś przejdziesz się po cmentarzu w małej pomorskiej miejscowości, zobaczysz dwa identyczne groby, z tym samym dniem i miesiącem śmierci, tylko jeden o rok młodszy. Nie są obok siebie, lecz w tej samej kolumnie, w dwóch sąsiadujących ze sobą rzędach. Dwa boleśnie wcześnie upadłe anioły.