Noce są już całkiem znośne, upały dawno minęły. O 20:00 zaczyna szarzeć. Wakacyjny kolega Artiego wraca do swojego domu, a on sam zaczyna pakować tornister w oczekiwaniu na pierwszy szkolny dzwonek. Kinia z lubością przymierza kapcie przedszkolne. Jednym słowem – lato już za nami.
To dobrze.
Nie cieszę się dlatego, że mam dosyć siedzenia w domu z trojką dzieci. Może inaczej – nie tylko dlatego. Przede wszystkim powodem mojej radości jest temperatura, jaką odczuwam w nocy. Już nie muszę spać w pseudo-koszulce nocnej, takiej, co więcej odkrywa niż zasłania, takiej z konieczności, a nie chęci podkręcenia rodzicielskiego pożycia małżeńskiego. Nie muszę też otwierać okna, by po godzinie gonić z kapciem komary, a rano słyszeć skrzypienie bramy garażowej sąsiada. Nie budzą mnie też koszmary.
Nie są to koszmary ubranej na różowo dziewczynki, z różowymi wstążeczkami i spinkami we włosach, z różowym kucykiem w jednej i różowym lizaczkiem w drugiej dłoni. Nie śnią mi się pościgi, mafiozi, ataki bombowe, głód i zaraza panujące w odległych miejscach globu. Nie przerażają mnie miliardy robaków, nietoperzy, myszy czy krwiożercze bestie czyhające w lesie na Czerwone Kapturki. Freddy Kruger czy horda zombiaków to przecież pikuś.
Śnią mi się pokoje. Mimo, że nie cierpię na klaustrofobię nawet w snach, boję się ich. To pokoje z mojego dzieciństwa lub zupełnie nieznane. Czasem w stylu lat osiemdziesiątych, czasem modernistyczne. Z tapetą, farbą, wykładziną, dywanem lub panelami. Obojętny jest wystrój. To nie on tu jest problemem. Jest nią cisza. Te pokoje są puste.
Chodzę po nich i szukam swoich dzieci. Wszędzie widzę tylko zdziwione twarze, słyszę wymijające odpowiedzi:
– Wiesz, nie chcieliśmy cię martwić…
– Nie dałabyś rady tego podźwignąć…
– Jakoś tak wyszło, nie wiedzieliśmy jak ci powiedzieć…
I biegnę wtedy przed siebie, gdzieś na górkę, tam gdzie rozciąga się las. Las krzyży… I szukam pośród setek małych grobów tego, którego nikt nie chciał mi pokazać, dziecka, które zbyt wcześnie odeszło, którego nawet nie zdążyłam pożegnać. A wszędzie sterczą z cmentarnej ziemi małe cementowe aniołki. Ale to nie moje aniołki.
I budzę się. Zlana potem. Nie wiem czy z powodu temperatury czy z przerażenia. Nawet czasami płaczę.
Rankiem tulę do omdlenia moją trójkę. Bo to był sen, kochani, tylko sen.
Fot. Hartwig HKD, CC BY-ND 2.0