Mała wieś w północnej Polsce. Na tyle pospolita, że nawet kolega jadąc na mój ślub pomylił ją z inną miejscowością, oddalona o jakieś 50 km, bo była o takiej samej nazwie. Jakby ją wymazać z mapy mało kto by nikt po niej nie zapłakał.
W tej wsi na małym pagórku, przy żwirowej wtedy, a dziś już asfaltowej drodze, na której kałuże odbijały się od świateł oddalonych lamp ulicznych, stoi typowy peerelowski klocek. Taki, jakich w kraju jest obecnie tysiące, a architektom śni się jego bryła w najcięższych koszmarach. Dom moich rodziców, zaprojektowany co do centymetra i zbudowany rękoma mojego taty. Jak byłam mała z okien widziałam niekończącą się przestrzeń pól i łąk, dziś – autostradę.
W tej wsi, gdzieś na końcu wszystkiego, mieszkałam ja, córka bardzo ważnych ludzi. A właściwie ważnej osoby – nauczycielki lokalnej szkoły. Szkoły małej, liczącej zaledwie 100 uczniów, ale uczącej wszystkich mieszkających tu ludzi. Szkoły, na której widniał szyld, że oto tu w czasie wojny zastrzelono nauczyciela, który odmówił współpracy z okupantem. Szkoły, gdzie każdy każdego znał. A mnie w szczególności. Bo jakże nie znać najstarszej córki nauczycielki?
Właściwie znałam większość kadry jeszcze zanim poszłam do zerówki. W końcu przyjaciele i znajomi z pracy mamy wpadali do nas na kawę, urodziny, byli zapraszani nawet na moje uroczystości rodzinne. Dyrektor przekomarzał się często ze mną, że oto złapał muchę w locie i ją zjadł, a ja uparcie mu nie wierzyłam.
Szkoła to było dla mnie osiem lat. Osiem lat nauki przez znanych mi ludzi i spotykania się z nieznanymi mi wcześniej dziećmi. Osiem lat, kiedy to zastanawiałam się, czy jestem mądra, czy zwyczajnie mam farta, bo urodziłam się w nauczycielskiej rodzinie. Lat, w których koledzy z klasy przypominali mi często, że w mojej obecności nie można wszystkiego mówić czy zrobić, bo przecież mogę donieść. Czasu, kiedy musiałam odmawiać współpracy w podkradaniu pytań na kolejną kartkówkę i tłumaczeniu, że przecież ich wcale nie mam w posiadaniu.
Po tych ośmiu latach, kiedy to rok w rok otrzymywałam świadectwo z paskiem, nadszedł czas wyjścia spod skrzydeł. I co się okazało? Że nigdy pod tymi skrzydłami nie byłam. Owszem, może oceny nie były już tak wysokie jak za czasów podstawówki, jednak nie odbiegały jakoś od pewnego poziomu. Moi rodzice zafundowali mi to, co najważniejsze – poczucie dążenia do celu własnymi siłami, bez taryfy ulgowej. Mimo, że mogli to zrobić. I za to bardzo im dziękuję.
Czekając przed dziekanatem, kiedy to ważyły się losy moich studiów (brakowało mi 2 punktów i pisałam odwołanie), korytarzem uczelni szły dwie roześmiane dziewczyny. Jedna z nich rozmawiała przez telefon:
– Oj mamo, nie dostałam się. Ale nie martw się. Brakuje mi kilku punktów, tata to załatwi.
Trzy miesiące później spotkaliśmy się na tych samych wykładach. Załatwił, jak obiecał.
Lećcie do Żudit, ona ma też ciekawą historię.
Fot. Na zdjęciu jestem ja.