Dziadek i babcia mieli mały taborecik. Nie był to jeden z tych metalowych, chromowanych ślicznych hokerów, jakie teraz można znaleźć w sklepach. Dziadek zrobił go sam. Siedzenie miał niebieskie, cztery nogi białe, a w siedzisku fikuśnie wyciętą dziurę, by łatwo można było go przenosić z miejsca na miejsce.
Mieszkali obok nas w starym, dużym poniemieckim domu z czerwonej cegły. Stropy były tak niskie, że gdy wchodziło się do pokoju, trzeba było skłonić głowę, by nie uderzyć w futrynę. Dodawało to szacunku mieszkającym tam osobom.
W domu pachniało podobno karbolą. Nie rozróżniałam nigdy tego zapachu. Dla mnie był on zapachem tego miejsca, czymś wręcz słodkim. Dopiero jak wyszło się na podwórko trzepać koc i wtuliło potem w niego twarz, wyczuwało się chemiczny aromat substancji dezynfekującej.
Strych pełen był zagadek. Nie można było chodzić po całym, bo strop mógł się zarwać, chodziliśmy więc z wielką uwaga po belkach, dobrze widocznych pod cienką warstwą gliny. Można tu było znaleźć nie tylko stare szmaty czy sztuczna choinkę, ale także globus, na którym polska była jeszcze pod zaborami, stare rosyjskie znaczki pocztowe w skórzanych klaserach, okulary dziadka czy „Żywoty świętych” pisane staropolskim językiem. Nie wiem jak stare, bo brakowało kilkunastu pierwszych stron. Znalazłam tu nawet książkę kucharską sprzed dwóch wieków, gdzie w jednym z przepisów, pamiętam jak dziś, do przygotowania zupy potrzebny był łut łoju wołowego. Oj, dużo ok musiało w tej zupie pływać!
Babcia, wiecznie zabiegana, może trochę nerwowa kobieta, często siadywała na niebieskim taboreciku, gdy skubała kurczaka z pierza. Potem robiła z niego pyszne danie w śmietanie. Lekko przesolony sos, tak pyszny, że wylizywało się go z talerza. A na deser – galaretka w stożkowych miseczkach z łyżką bitej śmietany. Jak nie miała czasu pozwalała jeść chleb ze śmietaną i cukrem. Ale taką prawdziwa śmietaną. Prosto z garnka. Wystarczyło wrzucić na nią pajdę chleba, która nie topiła się, bo śmietana była gęsta. Oblepiony kawałek posypywało się cukrem i dalej do zabawy. Piekła wyśmienite drożdżówki z kruszonką. Lubiła robić pranie w starej, zielonkawej frani, włączonej na podwórku przed domem i odwirowywać w wirówce, bo te nowoczesne automaty na pewno tak dobrze nie wypiorą. Potem po całym podwórku furkotała susząca się na linkach bielizna, a ja miałam zakaz przebiegania pod nią.
Nie zadzwoniłam do niej wczoraj z życzeniami. Tam gdzie jest, nie ma zasięgu i nigdy nie będzie.
Dziś dzwonię do dziadka. Zasięg jest, ale abonent nie odbiera. Pewnie zasnął przed telewizorem oglądając ulubione westerny. Okulary zsunęły mu się z nosa i nawet nie wie, jak głośno chrapie.
Gdy byłam małą dziewczynka, siadałam naprzeciwko dziadka na niebieskim taboreciku, on siedział na swoim, wywrotnym trójnogu, i nabijał fajkę. Po pomieszczeniu wił się gryzący dym, który jednak zwiastował jedno: dziadek będzie snuł opowiadania. O swoim dzieciństwie nad Wisłą, Panu Niemcu straszącym konno dzieci z wioski, gimnazjum w mieście, do którego chodzili przez most, o złapaniu przez okupanta podczas przechodzenia lodem rzeki do miasta, o pszczołach pradziadka, o młodości z babcią. Dym przybierał kształty przywoływanych postaci, miejsc i zdarzeń. Wraz z żarem fajki kończyły się i opowieści.
Jego szafa pełna jest książek. Ma chyba wszystkie pozycje Karola Maya, a ja zaczynam mieć problemy, by znaleźć jakiś nieczytany przez niego western. Latem popija czarną zimną kawę zbożowa prosto z metalowego czajniczka z zieloną pokrywką i fantazyjnie wygiętym dzióbkiem. Teraz pewnie nie może się doczekać końca zimy i znowu pojedzie na ryby na Kałębie. To on nauczył mnie nabijać robaka na haczyk i ogryzać chrupiące smażone rybie ogonki.
Dla niego zawsze będę malutką wnusią, która siedziała na niebieskim taboreciku, zasłuchana w cudowne historie jego życia. Nie mam zamiaru tego zmieniać. Byle co roku można było do niego zadzwonić w ten dzień z życzeniami.