Podobno rutyna jest dobra, ma zbawienny wpływ na dzieci. Jednak nie na dorosłych. Być może i jem dżem codziennie od 25 lat na śniadanie, ale nawet ja zmieniam jego smaki, a w akcie protestu na zastaną codzienność robię sobie jajecznice na boczku, który nomen omen też w boczki idzie. Czy to samo dotyczy związku? Jak najbardziej! Być może znasz swojego partnera od podszewki: jaką ma grupę krwi, kiedy ostatnio był u dentysty, jaki rozmiar koszuli nosi i dlaczego może zjeść jogurt z kiszoną kapusta a nie spędza kolejnej doby w świątyni dumania. Jednak nawet on czasem Cię czymś zaskakuje, tak zupełnie niespodziewanie. I to właśnie jest najlepsze – efekt zaskoczenia, świeżość, nowość.
Kiedy nadarzyła się okazja zrobić coś szalonego nie wahałam się. Jestem w gorącej wodzie kąpana i zapał największy mam na początku wszystkiego co robię. Tak było także w przypadku pomysłu, jaki mi zaświtał podczas spotkania blogerskiego w Gdyni. W tym roku mija okrągła rocznica zmiany nazwiska na mężowskie, a tak naprawdę nie byliśmy jeszcze na podróży poślubnej. Skorzystałam więc z możliwości połączenia przyjemnego z pożytecznym – czyli wypoczynku z akcją charytatywną – i wylicytowałam wczasy we Władysławowie.
Minęło jeszcze kilka miesięcy zanim od planowania doszłam do pakowania. Nie wszystko w końcu łatwo pogodzić: mając trójkę dzieci niełatwo wyrwać się na spontaniczny weekend we dwoje. A mając tak rozbrykane dzieci jak moje jest potrójnie trudno! Jednak na każdego przyjdzie pora i nawet my w końcu spakowaliśmy ciuchy, kosmetyki, każde swój niezbędnik – ja olejek chroniący przed słońcem i okulary, mąż wielofunkcyjny scyzoryk i latarkę. Pomachaliśmy zdziwionym do granic możliwości dzieciom i odjechaliśmy w siną dal.
Na miejscu byliśmy grubo po zapadnięciu ciszy nocnej. Wprawdzie pani Ewa z DW Bakster wiedziała, że będziemy późno, ale zawsze mi głupio, kiedy wpadam w porze przeznaczonej raczej na sen. Pierwsze wrażenie? Bałam się, że pogubię się. Pensjonat był całkiem spory i wydawał się jeszcze większy w środku. Czekał na nas kameralny pokoik, cisza i spokój. Było to właśnie to czego szukaliśmy: nie za blisko morza, nie za daleko, termin przed sezonem, więc na plaży tłumów nie było, woda zimna, ale powietrze ciepłe. W cenie pobytu mieliśmy zagwarantowane śniadanie, co pozwoliło nam nie tylko na nieskrępowaną harmonogramem eksploracje okolicy tej dalszej i tej bliższej, ale także na nie zaprzątanie sobie głowy porannym zakupem świeżych bułeczek.
Wprawdzie zdziwiliśmy panią Ewę faktem, że przyjechaliśmy praktycznie znad morza nad morze, jednak był to przemyślany krok. Dla mnie bliskość do Trójmiasta i Mierzei Helskiej stanowi z Władysławowa wspaniałe miejsce wypadowe na ciekawe wycieczki. Nie tracąc czasu zaraz po porannym posiłku wyruszyliśmy więc na Hel – dla mnie trochę była to podróż sentymentalna, gdyż spędziłam tam cudowne wakacje w wagonie kolejowym. Na miejscu spacerowaliśmy po molo, upaćkaliśmy się lodami czekoladowymi, podziwialiśmy foki w tutejszym fokarium i zaplanowaliśmy na spokojnie dalszą część dnia, czyli wyjazd do Jastrzębiej Góry. Dlaczego właśnie tam? Z dwóch powodów: wspaniałe klify i fakt, iż od całkiem niedawna właśnie ta miejscowość jest najbardziej wysuniętym na północ miejscem w Polsce. O dwa metry przegoniła słynne Rozewie. Cóż, pomiary GPS są jednak dokładniejsze.
Objedzeni bałtyckim dorszem i obsypani plażowym piaskiem stwierdziliśmy po południu, że mamy jeszcze tyle czasu, że spokojnie możemy podjechać do Gdańska. Jako że właściwie co roku byłam w wakacje w Trójmieście dla mnie nie było to nic wielkiego, jednak chciałam pokazać mężowi piękno tych nadmorskich miejscowości: molo w Sopocie, lody u Włocha na Monciaku, Neptuna na Długim Targu czy żurawia nad Motławą. Spacerując uliczkami Gdańska zastanawialiśmy się czemu do niektórych miejsc ustawiają się gigantyczne kolejki. Trwając w niewiedzy sączyliśmy powoli pyszną kawę w kawiarni Retro kiedy to obok nas przemknęła grupka młodych ludzi z folderami… Nocy Muzeów! Okazało się, że inaczej niż w Koszalinie, Trójmiasto właśnie tego wieczora, kiedy byliśmy w Gdańsku, pootwierało część muzeów i galerii dla zwiedzających aż do rana! I tak zamiast wracać potulnie do pensjonatu włóczyliśmy się do pierwszej w nocy po mieście poznając nieodkryte wcześniej zakamarki, oglądając niebo w Hewelianum, wystawę fotografii z czasów wojny na Poczcie Gdańskiej, przebierając się w stroje średniowiecznych Słowian w Muzeum Archeologicznym czy poznając sztukę w galeriach.
Upojeni magią tej nocy, zaplanowanej tak jakby specjalnie dla nas, nie zdążyliśmy już zjeść lodów na Monciaku czy odwiedzić Centrum Nauki Eksperyment w Gdyni. Nie starczyło czasu. Sen też był potrzebny, wylegiwaliśmy się do południa. Zmęczeni, ale szczęśliwi, przeszliśmy się jeszcze piaszczystą władysławowską plażą trzymając się za ręce. Tak jak dawniej. Nawet jeśli motyle w brzuchu dawno przestały trzepotać, warto przypomnieć sobie jakie to uczucie.
Fot. 1 Christine H., CC BY-SA 2.0
W tekście znajduje się link reklamowy.