Nigdy nie byłam typem fashionistki. Nie mnie w głowie były szalone zakupy z najnowszych kolekcji czy nowe buty co sezon. Chociaż lubię kupować nowe ubrania czy komponować garderobę, by podkreślić własną kobiecość, nie zastanawiałam się czy założenie rodziny zmieni coś w moim życiu pod tym względem.
Dziś patrząc w lustro zaczynam zastanawiać się czy jestem tą samą osobą. Bo niby w dowodzie nadal to samo nazwisko, a jednak cienie pod oczyma niczym rasowa panda, siateczka zmarszczek już nie do zamaskowania, mimo że kremy na półce coraz silniejsze. W szafie także zmiana stylu – koniec niewygodnego obuwia i kusych, dopasowanych bluzeczek. Pociążowy brzuch chowam w tunikach i oversizach, płaska podeszwa to jest to co noszę o każdej porze roku. Nawet przez pewien czas długie, ręcznie robione kolczyki zamieniłam na te małe ze sztyftami.
Nigdy nie malowałam się zbytnio. Szkoda, może teraz robiłabym to umiejętniej, bo z chęcią zamaskowałabym to i owo widniejące na mojej twarzy: cienie, przebarwienia, wypryski. Włosy? Nie pamiętam kiedy ostatnio byłam i fryzjera. A nawet jeśli bym poszła, to nie wiem po co: farbować nie chcę, ścinać też nie. Może fantazyjnie ułożyć? Niekoniecznie, bo nienawidzę środków do stylizacji włosów. Lubię ich naturalność, mogłyby się tylko tak nie puszyć. Kochany fryzjerze, załatw tylko ten problem.
Ale dzieci podrosły. Dziewczynki przebierają się dziesięć razy dziennie w księżniczkowe sukienki – mają ich pokaźną kolekcję, o którą dba chyba cała dalsza i bliższa rodzina. Do tego torebeczka, pantofelki, kolorowe spinki, pasująca opaska, bezbarwna szminka na usta. „Mamo, pomalujesz mi paznokcie?” – proszą zalotnie i idziemy do łazienki wybrać najbardziej brokatowy lakier. Malujemy jeden paznokieć, bo tyle przecież starczy. Szczęście i tak jest nieziemskie!
Co przekazuję moim córkom? Jak widzi mnie syn? Czy będą mieli obraz matki w dresach i z przetłuszczonymi włosami, która nie ma nawet czasu usiąść na kanapie? A może zobaczą kobietę naturalną, w ulubionych jeansach, z włosami związanymi ich gumką w kucyk? A może malującą się codziennie zanim wyjdzie po bułki do sklepu albo wyrzucić śmieci?
Nie chciałabym, by to, jak wyglądają, znaczyło dla nich więcej niż to co robią, czują i co myślą. We wszystkim lubię umiar – jak trzeba widzą mnie w maseczce błotnej na twarzy. Z pomalowanym okiem i w czerwonej kiecce, bo zbliża się wielkie wyjście. W kwiecistej sukience latem i w trekingowych ciepłych butach zimą. W moro w ogródku i w kostiumie kąpielowym na plaży. Zawsze gotowa do akcji.
Na co dzień nie myślę o tym jak wyglądam – lubię prostotę, wygodę i schludność. Tyle mi wystarcza. Mam określoną średnią wartość poczucia własnej wartości. Wiem, że czuję się w tym miejscu dobrze: z sobą w jeansach i trampkach, śmiesznym t-shircie. Wiem jak się poruszać, bo nic nie krępuje moich ruchów, nie muszę uważać na równowagę, bo nie chodzę w szpilkach. Jest mi łatwiej. W innym przebraniu czuję się pod pewnym względem lepiej – jestem piękna, podobam się sobie bardziej, widzę w sobie tą kobietę, którą czasem zakrywam prawie męskim strojem. Ale też widzę, jak łatwo o utratę tego uczucia pewności: wylana kawa na białą sukienkę, potkniecie na schodach, oczko w rajstopach powoduje, że czuję się sama z sobą mniej pewnie.
Chciałabym żeby moje córki czuły się piękne. Zawsze.