Dzieci rywalizują o naprawdę przeróżne rzeczy: a to kto ma lepsze kredki, a to kogo mama ładniej uczesze, a to kto ma dłuższą nitkę makaronu w spaghetti. Powód do bycia najlepszym zawsze się znajdzie. Szczególnie można to odczuć słuchając rozmów przedszkolaków i uczniów, ale i własne dzieci czasem przejawiają objawy rywalizacji. Czy rywalizacja między rodzeństwem to dobra czy zła relacja?
Skąd się bierze rywalizacja?
Rywalizacja nie jest niczym nowym, a w dzisiejszych czasach uważa się a nawet, że jest to dobry znak. Rywalizując dziecko, a także dorosły, może przecież osiągnąć więcej. Jednak w przypadku maluchów czasem przybiera ona formę zwrócenia uwagi na faworyzowanie jednego z dzieci. Czasem związane to może być z odmiennym traktowaniem płci: chłopcom przecież więcej wolno, mogą hałasować, a dziewczynki powinny siedzieć cicho i zawsze pomagać. Znamy to przecież my, mamy, aż za dobrze! Właśnie faworyzowanie sprawia, że dzieci zaczynają ze sobą konkurować. Niestety w dorosłym życiu skutkiem może być żal za niesprawiedliwe traktowanie, zazdrość pomiędzy rodzeństwem czy nawet negatywne relacje pomiędzy nim. Tym bardziej, że wszelkie negatywne wydarzenia z życia o wiele lepiej pamiętamy niż pozytywne. To dlatego dzieci nie powinniśmy ani traktować po równo, ani tym bardziej faworyzować któregoś z nich.
Czy powinniśmy unikać rywalizacji?
Odrobina rywalizacji pomiędzy rodzeństwem jeszcze nie jest niczym złym. Tak naprawdę jest to dobry neutralny komunikat ze strony dziecka. Małe dziecko nie przyjdzie i nie powie: „Mamo, za mało czasu ze mną spędzasz, potrzebuję Cię częściej.” Raczej usłyszymy: „Ona dostała większy naleśnik!” czy też „Do mnie tak nie nosisz na rękach”. Chociaż pierwszą reakcją chyba każdego rodzica jest wytłumaczenie, że to nieprawda, to sens jest ukryty głębiej i wcale nie oznacza, że mamy dołożyć kolejną porcję albo wziąć 35-kilogramowego nastolatka na kolana. Jeśli takie sytuacje zdarzają się często warto zastanowić się, czy przypadkiem dziecko czegoś innego od nas nie potrzebuje. Najczęściej jest to czas lub wysłuchanie bez oceniania.
30 minut razem wystarczy
Dzieci nie chcą wcale równości, bo kochane nie potrzebują miary czegokolwiek. Czasem nie potrzebują wszyscy dostać nowej zabawki lub podobnej gabarytowo, ale mieć to czego właśnie potrzebują: wspólne układanie puzzli, powieszenie rysunku na lodówce czy wstąpienie rodzica do paktu w grze sieciowej. Tak, i takie rzeczy czasem czekają rodzica. W końcu pół godziny razem jest lepsze niż zabawka. Ale tylko wtedy, kiedy jest to pół godziny, a nawet 15 minut, tylko z jednym dzieckiem. Jeśli jednak zdarzy się, że potrzeba więcej czasu na przepracowanie problemu, nie warto kierować się zegarkiem. Przecież szczęśliwi czasu nie liczą. I dzieci też nie! Lepiej skończyć z jednym dzieckiem i później spędzić odpowiednią, ale niekoniecznie tą samą, ilość czasu z drugim.
Co możemy zrobić?
Rywalizacji nie da się do końca wykluczyć wśród rodzeństwa. Dzieci same z siebie także odrobinę rywalizują, gdyż w ten sposób najlepiej uczą się pracy w grupie. Najmłodsze, zwykle w zabawach skazane na porażkę, uczy się jak przegrywać, ale najstarsze, żeby mieć kompana do zabawy czasem musi ustąpić młodszemu. W ten prosty sposób uczą się społecznych zachowań, tak przydatnych w dorosłym życiu.
My, rodzice, tak naprawdę możemy tylko wsłuchiwać się co podpowiadają i czego oczekują dzieci. Nie oznacza to, że nagle zaczniemy realizować wszystkie dziecięce pomysły, o nie! Dorośli, jak każdy w rodzinie, ma też swoje uczucia i potrzeby, które dzieci muszą uszanować. Dlatego wyznaczanie granic, mówienie „nie” czy też ustalanie zasad jest potrzebne.
Jak to jest u nas?
Był czas, kiedy Arti z zazdrością w oku patrzył, jak zajmuję się najpierw Kinią, później małą Natką. W końcu pewnego dnia nie wytrzymał i wypalił: „A Ty mnie tak nie nosiłaś na rękach! Nie pamiętam, byś to robiła!”. Racja, nie mógł pamiętać, że zasypiał praktycznie w moich ramionach. Był przecież małym szkrabem. Razem zaczęliśmy więc przeglądać zdjęcia i o dziwo było tam mnóstwo pokazujących sytuację zgoła odmienną: Arti śpiący na moich kolanach, Arti śpiący na klatce piersiowej taty, bo tak lepiej znosił kolki, Arti brany na barana, z uśmiechem od ucha do ucha. Od tego czasu tylko sporadycznie głosi teorię o niesprawiedliwości, kiedy nie pozwalam mu całe dnie przesiadywać przy komputerze.
Na szczęście on, jak i dziewczynki, najczęściej dostają to, czego naprawdę potrzebują indywidualnie: czas, czytanie bajki, wspólny film, wyjazd, dopasowaną według gustu książkę czy grę. Natka uwielbia muszelki, Kinia dzikie zwierzęta, a Arti Minecrafta i gry zespołowe. Wybierając się na wakacje w długą podróż samochodem wiedziałam, że nuda by ich wymęczyła nie bardziej niż mnie, słuchającą ich przekomarzania się, dlatego zaopatrzyłam się w coś, co każde z nich polubi: Natka będzie bawiła się z Mewą Ewą, Kinia z Kangurem Arturem, a Arti rozwiązywał 100 zabaw z piłką nożną od Kapitana Nauki. Czy taki zestaw starcza na dojechanie do celu? To zależy. Pewnie gdybyśmy jechali z Koszalina do Zakopanego to nie dałoby rady usiedzieć tyle przy nim, bo to 30 kart zmazywalnych z zadaniami. Ale my przejechaliśmy „zaledwie” 230 km, więc poza standardowymi zabawami słownymi, sporo czasu dzieciom zajęło właśnie rozwiązywanie łamigłówek pudełkowych. Każde zajęte własnym, co zdecydowanie zmniejszyło ilość decybeli w samochodzie oraz możliwości niepotrzebnej w tak małym wnętrzu rywalizacji. I tego właśnie wszystkim było trzeba!