Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że z punktualnością u mnie na bakier. Potrafię zapomnieć o każdych urodzinach, na umówioną wizytę zwykle jestem po czasie. Zawsze wszystko na ostatnią minutę. Nigdy nie w porę. Na Spotkanie w Trójmieście gnałam całą trasę na złamanie karku i mam nadzieję, że żaden fotoradar mnie nie złapał, a na Blog Conference Poznań wpadłam na peron, kiedy pociąg gotował się już do odjazdu. W snach też się spóźniam. Najczęściej na pociągi.
Wbrew temu, co śpiewa o moje imienniczce Rudi Schubert, nie jestem dziewczyną ratownika. Ani córką. Mój tata pracuje w PKP. Jako córka kolejarza pół życia spędziłam w pociągach całej Europy. Nie ma się więc co dziwić, że stacje kolejowe i lokomotywy są także częścią moich snów. Od lat śnią mi się dworce, torowiska, stare parowozy i nowoczesne szynobusy. Tak było i tym razem.
Wyobraźcie sobie piękny dworzec, przypominający nieco gdański, a na nim dwa pociągi pospieszne. Jednym z nich miała jechać jedna moja znajoma, drugim inna. Ja miałam jechać z jakąś z nich. Niestety nie miałam kupionego biletu. Pobiegłam więc przejściem podziemnym do kasy biletowej słysząc w tle komunikat o rychłym odjeździe obu składów. Nic to, bilet w dłoń, gonię na peron. Tam są już tylko fruwające gazety niesione podmuchem ruszającego składu. Nie ma koleżanek, nie ma pasażerów, nie ma wagonów. Zostałam tylko ja. Z biletem w dłoni.
– Nic straconego, przecież zaraz będzie inny pociąg! – mówię sama do siebie i biegnę oddać bilet i szukać nowego połączenia.
Czy udało mi się dogonić znajome, dojechać na stację docelową bez problemu? Nie wiem, obudziłam się. Rzadko mam tak długie i wyraźne sny. Wiem jednak, dlaczego tym razem śniłam właśnie o spóźnianiu się.
Dzień wcześniej opadłam bez sił wieczorem na kanapę. Mąż podał mi kubek z parującą herbatą. W powietrzu czuć było miętę – tę z ogródka i tę z uczuć. Wtuliłam głowę w jego ramię, a on objął mnie delikatnie. Wiedział, że nabiłam sobie siniaka sprzątając w obejściu, że bolą mnie nogi od wchodzenia na drabinę kiedy zrywałam śliwki, a ręce ledwo trzymają napar, bo ciężko pracowały w ogrodzie. Wszystko to w jeden dzień.
– Brakuje mi doby. Tak bardzo chciałabym zrobić wszystko… – westchnęłam i upiłam łyczek parząc się lekko w język.
– Nie da się. Nawet jeśli odhaczysz kolejną rzecz ze swojej listy, na jej koniec wskoczy coś nowego. W ten sposób nigdy nie skończysz pracować – odrzekł.
– Może masz rację – niechętnie zgodziłam się.
– Za ciężko pracujesz. Kiedy ostatnio zrobiłaś sobie chociaż chwilkę wolnego?
– Czytałam książkę… – zaczęłam wyliczać
– … do bloga!
– …i piszę artykuły – skończyłam.
– Ale to nadal twoja praca! – wyrzucił mi.
Upiłam kolejny łyk. Uwielbiam miętę. A co jeśli on ma rację? Jeśli wpadłam w wir ciągłego niedoczasu? Czy moje wieczne spóźnialstwo jest spowodowane tym, że ciągle chcę wszystko zrobić, przez co nie robię do końca nic, bo nie daję rady? Może to, że jestem nerwowa i wiecznie niewyspana nie jest winą kiepskiej pogody czy PMS-u, a właśnie wiecznym byciem na pełnych obrotach?
Położyłam się spać z głową pełną myśli. Obudziłam z przeświadczeniem, że czasem warto odłożyć coś na później. Przecież na stacji naszego życia niejeden jest pociąg. Kto wie gdzie poniesie nas następny jeśli nie zdążymy na ten, na który tak goniliśmy? Być może ukaże nam o wiele ciekawszą perspektywę, dosiądą się do nas wspaniali ludzie, a podróż, nawet jeśli będzie dłuższa, przebiegnie w milej atmosferze. Pewna jest tylko stacja końcowa. To od nas zależy, czy wbiegniemy na nią zdyszani i niezadowoleni z nieosiągnięcia wszystkich założonych celów, czy wejdziemy z uśmiechem na ustach zadowoleni z drogi.
Fot. Dan Davision, CC BY 2.0