Nie chcę kojarzyć się z bólem
Nie bijemy dzieci, by ich nie przestraszyć, by nie kojarzyły rodzica z czymś złym. Do tego wychowanie to nie tresura. Co innego jednak z koniecznymi czynnościami, takimi jak wycieranie nosa, podawanie leków lub wizyta w punkcie szczepienia. Czy jest jakiś sposób, by nie kojarzyć się z bólem?
Kim jest Perry?
Perry jest lekarzem. Dobrym lekarzem. Zna przyczyny, objawy i powikłania każdego schorzenia, bo po cichu uważa się za lepszego nawet od doktora Housa. Pracuje w całkiem schludnym szpitalu i wprowadza w świat nowe pokolenia medyków. Jest mentorem, czasem przyjacielem, a z pewnością wspaniałym człowiekiem, nawet jeśli jego sarkazm czasem osiąga wyżyny.
Perry jest też ojcem. Dokładnie wie, co ma zrobić jak dziecko ząbkuje, ma kolkę, gorączkuje. Nie panikuje. No może czasami. Przykładowo kiedy jego córeczka ma dostać zastrzyk. Co w tym dziwnego? Ano to, że według niego, jako lekarza, żaden inny lekarz nie ma dostatecznych zdolności, by zrobić jego dziecku bezbolesny zastrzyk. Jakby bezbolesne zastrzyki istniały. Jeden z pracowników szpitala pyta wtedy Perrego:
– Dlaczego sam nie zrobisz jej zastrzyku?
– Bo nie chcę jej się kojarzyć z bólem – odpowiada Perry*.
Ile czasu zajmujesz się dzieckiem?
Jakoś tak się utarło, że dzieckiem zajmuje się matka. O ile w dobie karmienia piersią naprawdę bywa niezastąpiona (naprawdę nie każde dziecko da się nakarmić butelką, wierzcie!), o tyle później już nie jest tak łatwo wytłumaczyć dlaczego ojcowie zajmują się te statystyczne 53 minuty. Teoretycznie zostaliśmy wyposażeni podobnie: dwie ręce, dwie nogi, para oczu, uszu, jedne usta, jeden mózg. Praktycznie życie skłania się do tego, że oto samiec walczy o mięso w wielkim korpo-świecie, a potulna samica z oseskiem przy cycku ewentualnie zbiera owoce i warzywa na pobliskim targu.
Mama kontra tata
Będąc matką, żoną i partnerką zauważam, że to jednak ja częściej odrywam się od swoich obowiązków w celu podania kredki, eliminacji smrodu z pampersa, narysowania kotka, nalania soczku, starcia rozlanego soczku, zmiany soczku na ten czerwony, bo żółty dziś nie smakuje, podaniu słomki, zbudowania domku z klocków i namiotu z koca, złożenia samolotów w ilości hurtowej, a wieczorem – statków do wspólnej kąpieli. Do tego dochodzą kryzysy związane z biegunka, ulewaniem, wymiotami, gorączką i wszelkimi inny dolegliwościami fizycznymi. Czasem też chorobami duszy, kiedy to „Julka nie chciała oddać mi konika w przedszkolu, wiesz? I płakałam!”.
Ba, dochodzi do tego, że kiedy obydwoje pracujemy w domu, zawracam dzieci w połowie korytarza z mentorskim zrzędzeniem „Nie przeszkadzajcie tacie, on pracuje”, gdy tymczasem sama robię obiad, pisze tego posta, usypiam Nati, rysuje kolejnego kotka i całuję obolałe kolano. Tak, ja w sumie nie pracuję. Wszystko samo się robi: naczynia zmywa zmywarka, pranie pierze pralka, odkurzacz sam odkurza (szczególnie ten samojezdny).
Kiedy dziecko przechodzi w ręce ojca…
Karmieni jesteśmy historią, jak to w starożytnym Rzymie siedmiolatek przechodził spod pieczy matki na naukę do ojca. On wtedy pokazywał dziecku świat, uczył samych potrzebnych rzeczy, jak władanie mieczem, rzemiosło, a czasem nawet czytanie. Przekazywał pokoleniowe sekrety, budował tożsamość i poczucie przynależności do rodziny i do kraju. Słowem – bez ojca nie byłoby mężczyzny. Kobiety też, bo wzór przyszłego partnera, często rzutujący na to, jakie będzie całe życie u jego boku, właśnie dziewczynka wynosi z domu.
Dziś mamy lepiej. Dziś emancypacja, sufrażystki i parytety sprawiły, że oto my, kobiety nie domagamy się już pomocy przy wykonywaniu prac domowych, ale dzielnie stajemy ramie w ramię nad kołyską, przewijakiem, książką z fizyki czy komputerem. Na równi z ojcem, mężczyzną w związku.
I wtedy przychodzi ten dzień. Te kilka słów.
– Kochanie, podaj dzieciom syrop, mam zajęte ręce – krzyczę z łazienki, w której obdzieram dziecko ze skóry myję głowę Natce.
– Słoneczko, nie mogę. Nie chcę, żeby kojarzyły mnie z czymś niedobrym.
* Cytat z serialu „Hoży doktorzy”
Fot. Teddy Kwok, CC BY-ND-NC 2.0