Od serca

Moja urodzinowa spowiedź. Jestem…

Jest taki moment w życiu, kiedy muszę się do czegoś przyznać: jestem people pleaserem. Na szczęście ten termin ma też polski odpowiednik. Jestem zadowalaczem. Z tym, że nie ja jestem zadowolona, a inni. Bo choć jestem miła dla każdego, nawet jak kogoś nie lubię, to jakoś kama nie wraca. A to rodzi tylko frustrację…

Cechy zadowalacza

Przede wszystkim taki rasowy zadowalacz jest zawsze miły i uśmiechnięty. Nie odmawia pomocy, nawet jeśli czuje się niekomfortowo, nie ma czasu czy kiedy koliduje to z jego planami. Stawia potrzeby innych ponad swoje. Chce mieć pewność, że jest ważny dla otaczających go ludzi. Że inni go lubią, doceniają i że jest dla innych przydatny niczym lokomotywa Tomek. Mój przykład: kupie wszystkim po pączku, a o sobie zapomnę. Ale chociaż kilogramy nie lecą, nie?

Czy bycie miłym to coś złego?

W byciu miłym dla każdej ze stron jest dobre. To przecież normalne, że się wspieramy, pomagamy sobie wzajemnie i jesteśmy empatyczni. Problem jednak się pojawia, kiedy zadowalamy innych swoim kosztem, a nawet wbrew sobie. I to jest coś złego.

No ale co w tym złego?!

W środku często taki zadowalacz jest zmęczony, czuje się wykorzystany i niedoceniony. Buduje poczucie wartości na zadowoleniu innych. Pochodzi ono z zewnątrz, więc jest zmienne i kapryśne, przez co nie pozwala uwierzyć w siebie. Dodatkowo zaangażowanie się w wiele cudzych spraw nie pozwala skutecznie się zrelaksować i odpocząć. W głowie kotłuje się od kolejnych punktów na liście „do zrobienia” oraz wypatrywaniu u innych oznak zapotrzebowania na pomoc, co może powodować wypalenie i zmęczenie.

Jak skończyć z zadowalaniem?

Pierwszy krok to zdanie sobie z tego sprawy. Ten już mam za sobą. Co dalej? Odrobinka egoizmu. Jak to zrobić? Powoli. Ja wprawdzie nie mam problemu z wyrażaniem opinii czy nie przepraszam za to, że oddycham, ale już prośbę o coś zwykle traktowałam jako przegraną. To, że czegoś nie potrafię traktowałam jako oznakę mojej nieprzydatności. Moje granice często nie były jasne i zależały od humoru (a jeszcze bardziej od jego braku!), a do tego jeśli ktoś je przekroczył, to często nie potrafiłam się bronić. Powoli z tego wychodzę, dając do zrozumienia, że nie wszystko i zawsze mogę. I że mogę mieć chwilę do namysłu, zanim się na coś zgodzę. Nie wyjaśniam też szczegółowo, dlaczego czegoś nie mogę zrobić. Czasem dziwnie się z tym czuję, jakbym robiła coś wbrew sobie. Do tego zdałam sobie sprawę, że jak sama o siebie nie zadbam to nikt tego nie zrobi i – „i” nie „lub” – zwyczajnie zabraknie mi sił, by innym pomagać. Stawianie własnych potrzeb na pierwszym miejscu nie jest samolubne, jest zdrowe.

Tylko czy musiałam na ten moment objawienia czekać ponad 40 lat?

Fot. Alexandre Delbos, CC BY 2.0