Wysoki sądzie, miał pan konia?
Dziś dzień rozprawy. Niepewnym krokiem wchodzę na salę rozpraw. Jestem tu po raz pierwszy, żaden ze mnie recydywista. W sumie nawet nie wiem po co tu jestem. Na wezwaniu lakonicznie opisano tylko rodzaj wykroczenia.
Usiadłam z przodu, na miejscu oskarżonego. Obok mnie jakiś blado wyglądający jak na ta porę roku adwokacina pocił się niemiłosiernie, choć rozprawa jeszcze się nie rozpoczęła. Nie wiem co będzie dalej, skoro już tak reaguje. Haftowaną chusteczką co chwilę wycierał swoją tłustą twarz i poprawiał przekrzywiony krawat, usiłując choć na chwilę go poluzować.
Sędzia okazał się spokojnym człowiekiem. Ze stoickim spokojem wysłuchał oskarżycieli i prokuratora. Wysłuchał serii pytań mojego adwokata. A potem przyszła kolej na mnie. Na drżących nogach podeszłam do miejsca, z którego miano mnie przesłuchać. Nie powiem, nie czułam się zbyt komfortowo stojąc na środku sali. Podałam swoje dane i czekałam na pytania. Ale tego się nie spodziewałam.
– I co Pani na to? – powiedział sędzia.
– Czy miał Pan kiedyś konia? – zapytałam.
Zbity z tropu sędzia przytaknął, nie omieszkując zapytać co ma to do sprawy.
– Byłam kiedyś ze znajomą na przejażdżce. Obydwie jesteśmy dość dobrymi jeźdźcami, ale ona, ze względu na niewielki wzrost, znacznie lepiej trzyma się w siodle. Na skraju lasu zsiadłyśmy z koni, by sprawdzić, czy są już poziomki. Konie z chęcią skubały trawę. By nie uciekły, każda z nas trzymała swojego za uzdę. Nagle usłyszałyśmy w lesie wystrzał. Konie nie były przygotowane na taki dźwięk i zareagowały gwałtowniej, niż myślałyśmy. Ja mam siłę i przytrzymałam swojego wierzchowca na tyle, by było bezpiecznie, jednak Beata nie miała tyle siły. Koń szarpnął ją mocno, owinął dookoła nogi lejce i zaczął biec na oślep, ciągnąc wrzeszczącą kobietę za sobą. Wsiadłam szybko na swojego i pobiegłam w ich stronę.
– Czy to naprawdę ma związek ze sprawą? – zapytał znudzony sędzia.
– Tak, zaraz dojdę do meritum – wyjaśniłam – Koń nie biegł na szczęście szybko. Dogoniłam go, zapędził się w ślepy róg i można go było złapać za uzdę. Trzeba jednak było użyć siły i kilka razy umiejętnie uderzyć konia batem. Dzięki temu uratowałam Beatę.
– Jaki jest związek ze sprawą? – zapytał już lekko zirytowany sędzia.
– Wysoki sądzie, czasem potrzebna jest siła, by okiełznać zwierzę. Bo ono może być silniejsze od człowieka. Koń jest tak samo proporcjonalny do człowieka jak duży pies do małego dziecka. Jeśli pies w panice zaplącze się smyczą wokół szyi dziecka, nie będą czekała aż się uspokoi i będzie można go wyplątać, bo może być za późno. Będę działać. Tak jak tego feralnego dnia – wolałam odepchnąć i kopnąć psa, niż pozwolić na podduszenie dziecka.
– Nie można tego było zrobić inaczej? Przecież to tylko pies!
– Tak, mały, 40 kilogramowy pies. Ogólnie spokojny, ale jak przestraszy, to potrafi nawet mnie przewrócić. Ja mam lekko ponad 60, a dziecko ma 10 kilogramów. Raczej niewielkie szanse na spokojne załatwienia sprawy.
– Taki pies powinien być w kojcu!
– Jest, ale nawet więźniowie wychodzą na spacerniak – odrzekłam na kolejne oskarżenie.
Nie było już więcej pytań. Żeby było sprawiedliwie, dostałam karę w zawieszeniu i musiałam zapłacić grzywnę na schronisko dla zwierząt.
Po południu poszłam jak co dzień na spacer ze wszystkimi: dziećmi i psem. Słońce przyjemnie grzało, dzieci rzucały psu patyki, a on oszołomiony nie wiedział nawet gdzie ma biec, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że mógł być w bardziej humanitarnym schronisku.