Od serca

Ala

Z dnia na dzień nie ogarniam własnej rodziny, bo przybywa w niej członków. Nawet nie wiem kiedy się zjawili ani tym bardziej skąd przyszli. Otwieram oczy i nim zdążę powiedzieć „dzień dobry, kochani” już słyszę nieznany mi wcześniej głos, łudząco podobny do głosu moich dzieci.

Do psów i kotów szybko się przyzwyczailiśmy. Nieja i Janie też dość szybko wkradli się w nasze łaski. O dziwo są chyba jedynymi osobami w tym domu, które bez mrugnięcia okiem przemilczają propozycję zjedzenia kolejnego cukierka oraz pierwsi biegną posprzątać wieczorem zabawki. Byłoby cudownie, gdyby jeszcze umieli układać buty na swoje miejsce jak wracają z podwórka i nie chlapać podczas kąpieli w łazience. Chociaż w sumie nie dziwota, że chlapią. Wanna ma jednak swoje wymiary i chyba pięć osób to o dwie za dużo.

Od pewnego czasu bywa u nas też Ala. Początkowo nie sprawiała żadnego problemu. Wracała z przedszkola z Kinią i do końca dnia bawiła się spokojnie razem z nią. Problem zaczął się pewnego popołudnia, gdy na obiad był makaron ze szpinakiem. Arti stwierdził, że nie będzie jeść zielonego sosu, a Kinia zasadziła się z widelcem na suchy makaron, pieczołowicie omijając polane kluski.
– Kto to wszytko zje? Kogo mam nakarmić, psa? – zapytałam retorycznie i właściwie nie czekałam na odpowiedź.
– Ale, Ale… – zawołały uradowane własnym pomysłem dzieci. Zdziwiona odpowiedzią bez namysłu wlałam cała zawartość sosjerki na talerz Ali, która ze skwaszoną miną połykała już nie makaron z sosem, a zupę szpinakową z makaronem. Nieja i Janie jak zwykle postąpili jak Kinia i Arti – woleli bez. To prawie jak mieć czworaczki.

Od tego czasu na Alę spadało co najgorsze – to ona zbierała zabawki, gdy Kinia czuła się na tyle zmęczona, że mogła tylko leżeć na kanapie i oglądać bajkę, to ona odrabiała zadania z polskiego, kiedy Arti nie miał już ochoty, wreszcie to ona musiała się przebierać, gdy Natka zalała bluzkę pomarańczowym sokiem.

Najgorzej jej było dogadać się z Kinią – wszytko, co złe, zwalała na Alę. Każda moja próba nakłonienia Kini do współpracy kończyła się mniej więcej tak:
– Idziemy na podwórko!
– Ale, Ale…
– Tak, Alę zabieramy ze sobą.
– Ale…
– Bez dyskusji, ja informuję, nie pytam o zdanie.
Zwykle wtedy Kinia miała nos na kwintę, a Ala posłusznie zapinała buty. W piaskownicy bawiły się jednak już bez cienia niezgody.

I co ja mam z nimi zrobić? Czasem mnie denerwują, Ale kocham!