Książki dla rodziców

Dzieci wygnane. Tułacze losy małych Polaków w czasie II Wojny Światowej

Wiecie czego boję się najbardziej? Nie pandemii, bo wiem, że jednak są leki, sklepy nie zieją pustką, choć chwilami było jak w PRL-u – puste półki. Nie mojej śmierci, bo wiem, że moje dzieci dostaną się pod skrzydła kogoś z rodziny, otrzymają miłość, dach nad głową, posiłek. Boję się wojny. Boję się, że nie będzie naprawdę niczego i nawet nie będzie gdzie uciec. Wreszcie boję się tego, co doświadczyć mogłyby moje dzieci, tak jak doświadczyli bohaterowie książki „Dzieci wygnane. Tułacze losy małych Polaków w czasie II Wojny Światowej” Moniki Odrobińskiej.

Kim są bohaterowie książki?

Bohaterowie książki to kilkoro dziś już dorosłych, raczej starszych ludzi. Snują oni wspomnienia nie do końca udanego dzieciństwa. Najgorsze jest to, że niczemu są oni i ich rodziny winni. Ot, ich ojciec był AK-owcem, leśniczym, urzędnikiem na terenach, które zostały włączone w trakcie i po II Wojnie Światowej do terytorium Związku Radzieckiego. Cóż ktokolwiek może poradzić na szalony pomysł, że każdy leśnik to potencjalny wróg?

Tak więc poznajemy Rafała, Mirosława, Aleksandrę, Mieczysława, Marię, Romana, Helenę i Andrzeja od Andersa czy Alfredę i Andrzeja. Każde z nich przebyło czasem tysiące kilometrów pociągami, często bydlęcymi wagonami, w niesamowitym ścisku i mrozie, bez wody i wyżywienia, by osiąść w miejscach dotąd albo zajmowanych przez kułaków albo zupełnie bezludnych. Mieszkali na Syberii, na stepach Kazachstanu, po jednej i drugiej stronie Uralu.

Czemu właściwie te dzieci miały tułaczy los?

Z lekcji historii, zależnie kiedy kto się urodził, dowiadujemy się o wyzwoleniu lub ataku Rosjan na Polskę 17 września 1939 roku. Dlaczego „albo”? Bo jeszcze niedawno podręczniki karmiły wszystkich informacją, że ZSRR to wielki wyzwoliciel spod nazistowskiej niewoli. Jakoś to, że dzięki temu zmieniliśmy tylko pana nikt nawet nie pisnął. A nie pisnął, bo zanim ktoś coś zasygnalizował, to trafiał do obozu pracy gdzieś w tajdze, a jego rodzina zostawała wysiedlona. Zwykle wysiedleni mieli daleko do osadzonego małżonka. Wydawać by się mogło, że to nie ma sensu. Po co karać niewinnych cywili? Pewnie z tego samego powodu, z jakiego i niewinnych mężczyzn łapano za np. potencjalną możliwość kolaboracji z wrogiem bolszewizmu. Tak wileu urzędników czy leśniczych trafiało do łagrów albo ludność przygranicznych terenów relegowano z ich własności i przenoszono na wschód. Wszystko za niewinność.

Jak się żyło na wygnaniu?

Dzieci były wywiezione w bydlęcych wagonach na Syberię. Jeśli ktoś dał cynk, to rodziny zabierały ze sobą jakieś kosztowności czy cenne przedmioty. Np. za dobre buty czy futro można było jakiś czas wyżywić rodzinę. Przekupstwo i handel wymienny był na porządku dziennym. Rodzinie zwykle przysługiwała głodowa racja, o ile oczywiście ktoś pracował – w myśl zasady „kto nie rabotajet, tot nie kuszajet” (kto nie pracuje ten nie je). Strach i głód był wielki. W oczach wszystkich ludzi było widać żywą śmierć. Pracowały matki, dzieci. Czasem pomagała, choć niechętnie, ludność danych terenów. Matki przecież szyły dla nich ubrania, czasem uczyły niepiśmienne dzieci w wioskach. Pomocą było choćby dawanie dobrych rad: że zupa z pokrzywy jest świetnym źródłem potasu albo że warto pić sok z brzozy wiosną.

Emigracja dorosłych to zupełnie co innego niż emigracja dzieci.

Czy warto czytać takie książki?

Podobno ludzie uczą się błędów na historii nie dłuższej niż 100 letnia. Nie wiem, gdzie o tym wyczytałam, ale warto o tym pomyśleć właśnie teraz, kiedy obchodzimy 80-lecie wygnań stalinowskich dokonanych na ludności polskiej. Chciałabym, by ta historia już żadnemu dziecku, polskiemu czy też nie, więcej się nie przydarzyła, dlatego warto takie książki polecać, czytać, drukować i przede wszystkim ocalać historie od zapomnienia, bo niedługo już nie będzie z kim z naocznych świadków porozmawiać na ten temat. „Dzieci wygnane” to książka łapiąca za serce, ale dlatego właśnie ważna.