Jak mówić, aby dzieci się nas bały
Jak co niedzielę po kościele mama przygotowała rosół. W białych bluzeczkach i czarnych spódniczkach wyglądałyśmy wszystkie tak dostojnie. Tu, na Rzeszowszczyźnie, nikt w jeansach, nawet z pewexu, nie pójdzie na mszę świętą. Mama nawet zawiązała czarną aksamitną tasiemkę pod kołnierzykiem. Uwielbiałam ubierać się tak odświętnie! Na stół właśnie wjeżdżała waza z zupą, a na talerzach nałożony był domowej roboty makaron.
I wtedy stało się to – Karolina przewróciła się o zawinięty róg dywanu i z całym impetem wpadła na stół. Siła uderzenia rozhuśtała wazę, która niebezpiecznie zaczęła się chybotać. Jeden zwinny ruch mamy i obiad uratowany. Na śnieżnobiały, wykrochmalony obrus spadło zaledwie kilka kropel rosołu. Tłusta ciecz natychmiast wsiąkła w materiał, robiąc plamy. Wiedzieliśmy co będzie dalej. Mina mamy była nietęga. Nie dziwiliśmy się, bo wiemy ile czasu trwało przygotowanie tak odświętnie przygotowanego stołu.
Grymas twarzy
Najpierw twarz mamy była jak głaz. Nie odznaczały się na niej żadne czucia. Była spokojna jak woda. Ale ta woda miała zaraz się zagotować. Po chwili twarz zaczęła się marszczyć, czerwienić, a oczy jakby mogły, rzucałyby błyskawice. Chowane głęboko uczucia jedno po drugim zaczęły wypełzać na oblicze. Widać było na nich smutek, irytację, zniechęcenie, niesmak, bezsilność, utratę zaufania, a przede wszystkim gniew. Na końcu zostawał tylko gniew, którego się baliśmy.
Ton głosu
W momencie, gdy gniew zalewał już cały organizm, chciał zostać także usłyszanym. Z ust mamy nie usłyszeliśmy tym razem nic kojącego. To nie był głos osoby, która kołysała nas do snu czy tuliła, gdy złe sny dopadły nas ciemną nocą i nie chciały opuścić. Usta też nie były tymi, które całowały wszelkie skaleczenia i uderzenia. Były wąskie i zawzięte. Z gardła wydobywał się głos inny niż znamy. Niski, donośny, głośniejszy niż grzmot. Potrafił zatrzymać w biegu każdego i nakazać mu postój, potrafił zmrozić do szpiku kości. Potrafił przestraszyć.
Sens słów
Słowa czasem trudno było rozszyfrować. Potrafiły ciągnąć się w nieskończoność lub strzelać jak z karabinu, a my usilnie próbowaliśmy schować się przed gradem pocisków. Słowa potrafiły ranić. Nazywały nas niezdarami, głupkami, tępakami. Mówiły, że oto zawiedliśmy, że przysparzamy problemów, że jesteśmy niegrzeczni, że nie tego się po nas spodziewano, że sprawiamy smutek. Czasem baliśmy się nawet kontratakować.
Ręka karząca
Za kontratak w niewłaściwy sposób lub za samą chęć zdobycia się na obronę swoich racji czasami ręka rodzicielki zwijała się w pięść. Potrafiła uderzyć w stół, aż podskakiwały łyżki. Potrafiła zatrzasnąć za nami drzwiami, byśmy w ciszy przemyśleli nasze zachowanie. Potrafiła celnie wskazać kąt, gdzie w czasach braku karnego jeżyka odbywaliśmy karę. Potrafiła wznieść się wysoko i opaść na nieubraną część ciała z głośnym plaśnięciem. Czasem kilka razy pod rząd. Wzniesionej ręki baliśmy się równie mocno jak słów. Tyle że ona opadała, a słowa długo dudniły jeszcze w uszach.
A przecież zupa już się rozlała, nie ma nad czym płakać.
Fot. Kent Wang, CC BY-SA 2.0