Czasem mąż jest bardziej współlokatorem
Jeszcze kilka lat temu nasze małżeństwo wyglądało inaczej. Rano zawoziłam starsze dziecko do przedszkola. Mąż wysiadał razem z nim i pomagał mu zdjąć kurtę, zawiązać buty, całował na pożegnanie. Ja w tym czasie gnałam na drugi koniec miasta (jak dobrze, że Koszalin taki mały), by drugie dziecko oddać do żłobka. Zostawiałam tam buteleczkę odciągniętego pokarmu (a odciągałam go codziennie w pracy), całowałam i wybiegałam, by zdążyć do biura. I tak dzień w dzień. Przez rok.
Wcześniej wcale nie było różowo
Początkowo jako młode małżeństwo niepotrzebny był nam samochód. Ba, nawet jak Arti był mały uparłam się, że będę dojeżdżać z nim autobusem na koniec miasta, biec z nim w nosidle na piersiach do żłobka, potem sprintem z powrotem na przystanek, by zdążyć do pracy. Wytrzymałam tak pół roku. Wtedy już dziękowałam za małe autko, które przyszło nam posiadać. Małe, ciasne, ale własne. Było wygodniej, ale nadal na bycie razem zostawały nam zaledwie wieczory, a i to rzadko, bo albo ja zasypiałam na serialu, który razem oglądaliśmy (wszystkie sezony Robina z Sherwood!), albo mąż pracował nad swoimi komputerowymi projektami, albo ja zaczytywałam się w książkach o wychowaniu dzieci, z których dziś wiem, że mało co wyniosłam. Przetrwaliśmy to.
Potem nie było wcale lepiej
Zawsze chciałam mieć trójkę dzieci. Byłam szybsza niż planowane 500+ nawet, więc nie nasłuchałam się hejtu jakoby Natka była pokłosiem tegoż projektu prorodzinnego. Kiedy zaszłam w trzecią ciążę stało się dla mnie jasne, że pewnego dnia z powodu niewydolności szyjki macicy, która objawiła się już w drugiej, będę musiała wcześniej niż chcę zostać w domu. Lubiłam swoją pracę, nawet paradowanie w niej z brzuszkiem było świetne. Skoro więc byłam na L4 mogłam spokojnie zająć się niespełna 2-letnią wtedy Kinią. I blogowaniem, bo wtedy je zaczęłam. Niestraszne mi było nawet pojawienie się sporo wymagającej Natki. Przetrwaliśmy.
Tryb przetrwania
Dziś, po 11 latach od kiedy pojawiły się dzieci, mogę powiedzieć, że jest spokojniej. Mogę siąść do komputera bez uczepionego się kilkulatka do nogi. Mogę wypić ciepłą kawę, czasem nawet w towarzystwie męża jak jest weekend. Wreszcie mogę powiedzieć, że tryb przetrwania permanentnego zmienił się w tryb przetrwania. Bo nadal nie mogę ot tak sobie siąść i nie myśleć co zaraz będę robić, co mam w planach, kiedy szczepienie, praca domowa czy jest zrobiona, co na plastykę, kiedy Kinia ma kolejną lekcję karate, czy kot przypadkiem znowu nie ma pcheł, bo dziwnie się drapie itd. To wszystko określa jak wygląda bycie współczesną matką. Nie mogę się tak naprawdę zrelaksować, bo nie potrafię już być bezczynna. On potrafi, więc nie rozumie do końca. To prawie tak, jakbyśmy znaleźli się w dziwnym zawieszeniu małżeńskim, uwięzieni w niekończącym się cyklu chorych dzieci i marzeniach, które pozostają marzeniami.
Czy marzenia muszą być marzeniami?
Żałuję, że nie mogę po prostu otrząsnąć się z bycia nudną, przyziemną żoną, zdjąć tą pozę z siebie jak płaszcz, by zabrać moją zorganizowaną mamowatość i zastąpić ją beztroską kobietą, która mogłaby drażnić męża w kuchni paradując we frywolnym fartuszku. Ale po prostu nie mogę. Czuję, że jeszcze trochę, jeszcze chwilę i będzie zupełnie łatwo, ale to jeszcze nie ten etap. Może nie jesteśmy idealnymi partnerami, często marudzę, że mam na głowie cały dom, skoro jestem mamą pracującą w domu, a nasza codzienność odrobinę mieszkanie obok siebie dwóch współlokatorów, którzy razem jadają kolację, bo jest tylko jeden stół w salonie. Ale nie zawsze tak jest…
Czasem jest inaczej
Jest kilka dni w roku, kiedy znowu jesteśmy tylko dla siebie. Znajomi lub rodzina opiekują się naszymi dziećmi i możemy oddać się swoi pasjom czy radościom, które były kiedyś, w czasach bezdzietności, na wyciągnięcie ręki, a z których wtedy tak rzadko korzystaliśmy. Weekend nad morzem, kolacja przy świecach, spacer za rękę, cały dzień w łóżku. Emocje. Przeżycia. Wspomnienia. Przez 11 lat mieliśmy je najczęściej dzielone wraz z pojawiającymi się kolejno dziećmi, lecz od jakiś dwóch lat staramy się skupić na czymś tylko naszym. To dlatego jeździmy na Pyrkon, który jest kolorowym miejscem dla każdego pasjonata mangi czy komiksu jak my. To dlatego planujemy choćby dzień spędzony na spacerowaniu po Koszalinie, jak za danych lat, jak podczas studiów, kiedy nic nas nie ograniczało. Jemy pizzę w tej samej pizzerii co 17 lat temu i siadamy na tej samej ławce w parku, od której wszystko się zaczęło.
Prezent na każdą okazję – wspólne przeżycie
Teraz znowu planujemy. Ot, taki prezent na mikołajki z odroczonym terminem rozpakowania go. Nie kolczyki, bo znowu jakiś zgubię. Nie patelnię czy zestaw naprawczy do roweru, bo ileż można praktycznych prezentów. Tylko emocje. Przeżycia. Wspomnienia. A że nie możemy się zdecydować, to w tym roku postawiliśmy na zarezerwowanie terminu wyjazdu i przemyśleć co będziemy na miejscu robić. Skorzystaliśmy z ofert prezentmarzen.com. Bo jest tu 1367 lokalizacji, w tym nasz wybór, Poznań. Albo są specjalnie dedykowane marzenia do spełniania razem: nauka sushi, rytuały w SPA, kolacje w wyśmienitych restauracjach, loty balonem czy nawet wspólne treningi. No i czasem warto być nie tylko współlokatorem i partnerem, a zwyczajnie związkiem.
Wpis zawiera link reklamowy.