Hunger Games po polsku
Nie przeczytałam jeszcze tej serii. Totalny brak czasu. Zekranizowano ją wcześniej niż dałam radę rozpocząć pierwszą część: Igrzyska Śmierci.
W drugiej części filmu, z 2013 roku, w umysł wgryzła mi się być może mało znacząca dla co niektórych scenka. W bodajże 27 minucie filmu, zanim wszyscy zaczynają się mordować, jest bal ze sponsorami. Stoły uginają się od jedzenia i kryształowej zastawy, przepych, że aż rzygać się chce. Para biesiadników częstuje Katniss i Peetę jakimiś ciasteczkami. Peta odmawia, wymawiając się pełnym brzuchem. Wtedy mężczyzna podaje mu różowy napój.
– Co to? – pyta Peeta.
– Coś na przejedzenie. Wymiotujesz i możesz jeść dalej. Inaczej wszystkiego nie skosztujesz – tłumaczy para.
Potem główni bohaterowie tańczą, a Peeta wygłasza pamiętne słowa:
– W Dwunastce ludzie głodują. A tu rzygają, by móc więcej żreć.
„W Dwunastce ludzie głodują”…
W różnych źródłach szacunki dotyczące skali niedożywiania dzieci w Polsce wahają się od 130 tys. dzieci cierpiących z powodu niedożywienia (dotyczy tylko dzieci w wieku 7 – 12 lat) do 1,5 mil. wszystkich polskich dzieci wymagających dożywiania.*
Klasa była mała. Czasy takie, że nie było dożywiania dzieci w szkołach, akcji „Pij mleko” czy „Owoc dla ucznia”. Dzieci, które były głodne, z nieśmiałości nie prosiły o kanapki tych, które były ewidentnie syte. Pewnego dnia do klasy nie przyszła Karolina. Dowiedzieliśmy się, że leży w szpitalu. Była głodna, zjadła w ciągu ostatnich dni tylko jabłka, jeszcze niedojrzałe, prosto z drzewa. Z braku innych pomysłów popiła je wodą z kranu. Dostała od tego takich bóli brzucha i skrętu kiszek, że trafiła do szpitala.
20 lat później. Zima. Dwójka dzieci, kilkuletnich, stoi przed małym sklepem spożywczym i prosi o złotówkę na bułkę. Tata daje im kilka złotych i znika, zajęty swoimi sprawami. Wracając z powrotem do samochodu zauważa je, siedzące w oknie tego samego sklepu, pijące litrową oranżadę i zajadające się bułkami. Takimi zwykłymi, suchymi bułkami. Wchodzi do sklepu, dokupuje im parówek, kabanosów, soku jednodniowego, drożdżówek i słodyczy. Dzieci z wrażenia nie wiedzą co powiedzieć.
„A tu rzygają, by móc więcej żreć.”
Jako dziecko dostawałam do szkoły kanapki. W mojej podstawówce nie było możliwości zjedzenia obiadu, zadowalaliśmy się suchym prowiantem i kawą zbożową lub herbatą przygotowywaną w wielkim kotle. Była niedobra ale była. Od zawsze jadłam niezmiernie wolno, dlatego 15 minut długiej przerwy nie wystarczało mi, bym zjadła cały przygotowany posiłek. Czasem ledwo dopijałam napój. A co z kanapkami? Nie lądowały w koszu, bo łatwo byłoby je wytropić woźnej. Wracały ze mną do domu. Albo zjadał je jakiś napotkany pies, albo lądowały za książkami na szafie, skąd zabierała je wtajemniczona w akcję babcia. Moja mama wolała bym je zjadała, w końcu wyglądałam trochę jak mały patyczak i trochę tłuszczyku by mi się jednak przydało. Moje kanapki dokarmiały zwierzęta.
Dziś dzieci otrzymują w szkole za darmo mleko. Część z nich traktuje je jak swoistą zabawkę: skaczą na postawione na podłodze kartoniki i tworzą swojego rodzaju białą bombę, rechocząc przy tym. Rzucają owocami w siebie, na obiedzie chlapią inne dzieci zupą, oblewają kompotem, rzucają ziemniakami.
W internetach roi się od propozycji jak zrzucić zbędne kilogramy. Niektórzy wywołują u siebie wymioty, inni sięgają po środki przeczyszczające, jeszcze inni zjadają larwy tasiemca. Ile ludzi, tyle pomysłów, często totalnie destrukcyjnych. Zmniejszenie racji dziennej przecież tak wiele nas kosztuje…
Dziś wyrzuciłam jogurt, który stracił ważność.
A nasi dziadkowie całowali chleb przed pokrojeniem bochenka…
*Źródło: Raport do pobrania