Przełęcz Diatłowa. Tajemnica dziewięciorga
Niewyjaśnione zjawiska i teorie spiskowe to coś, co skłania wielu ludzi do drążenia tematu. I często bywa tak, że to właśnie dzięki nim tajemnice w końcu otrzymują rozwiązanie. Śmierć grupy turystów na jednej z przełęczy Północnego Uralu do dziś pozostaje niewyjaśniona. Dlaczego jest inna niż tysiące zamarznięć czy zagubień w górach? Bo traperów znaleziono bez butów, w pozach sugerujących ucieczkę. Co takiego ich wystraszyło próbuje dowiedzieć się Anna Matwiejewa w książce „Przełęcz Diatłowa”.
Czym tak naprawdę jest ta książka?
Jeśli nastawicie się na powieść osadzoną w 1959 roku w ZSRR i przygody jednej z osób biorących udział w wyprawie na Otorten, gdzie zmierzali bohaterowie „Przełęczy Diatłowa”, srogo się zawiedziecie. Fabuły tu jest naprawdę mało i tak naprawdę nie jest zupełnie ona potrzebna. Większość książki stanowią materialny, jakie zebrała Anna Matwiejewa na temat katastrofy: zeznania poszukiwaczy, wycinki gazet, sprawozdania przesyłane przez grupę, dzienniki uczestników, wspomnienia znajomych czy jedynej osoby ocalałej, Jurija Judina. Wszystkie wydarzenia Anna zgrabnie łączy i pokazuje, jak kolejne informacje i próby wyłuskania z nich prawdy były pochłaniające ją do reszty. Bo tak naprawdę Anna Matwiejewa wcale nie miała tej książki napisać!
Jak to się zaczęło?
Zupełnie przypadkiem, jak wiele rzeczy w życiu. Anna spotyka Swietę w miejscu, gdzie wysłano ją po nagrodę w konkursie, w którym nie brała nawet udziału. Dziwicie się? Rosja to przecież stan umysłu! Tak więc dwie kobiety, młoda studentka historii i entuzjastka turystyki oraz trochę doroślejsza pisarka książek obyczajowych (samą Mietwiejewą krytycy uważają za przedstawicielkę uralskiego magicznego realizmu) spotykają się na jakimś pustym korytarzu radia i okazuje się, że to spotkanie zmieni ich życie.
Swieta ma informacje, które chciałby dostać każdy pisarz, a Anna – dociekliwość i doświadczenie w pleceniu historii, których już brakuje Swiecie, tropiącej prawdę na własną rękę. Wspólnie zaczynają czytać stosy dokumentów, jakie pozostawił po sobie nieżyjący sąsiad, podrzuca Swieta i jakie znaleźć można w archiwach. Wszystkie prowadzą w jedno miejsce: przełęcz Diatłowa, jeszcze do 59’ nie miała nazwy, a była tylko jednym ze stoków góry Chołatczachl ( w wolnym tłumaczeniu z mansyjskiego nazwa góry to „Góra Śmierci”). Z nich wyłania się więcej pytań, niż znajdują na nie odpowiedzi.
Dlaczego nadal bada się tą sprawę?
Dziewięcioro ludzi straciło życie, a władze ZSRR pokazały, że w takiej sytuacji możliwe jest przede wszystkim tuszowanie. To nic, że byli to naukowcy i studenci Uralskiego Instytutu Politechnicznego w Swierdłowsku (obecnie Jekaterynburg). Prawdopodobnie ważniejsze było to, że w okolicy widziane było kilkukrotnie niewiadomego pochodzenia zjawisko świetlne, dwóch z dziewięciorga uczestników było zatrudnionych w zakładzie atomowym Majak, a jeden był sierżantem Armii Radzieckiej. To wystarczyło, by zgodnie z wynikami oficjalnego dochodzenia incydent został uznany za wypadek spowodowany siłą żywiołu. Jednak ze względu na brak dokładnych informacji o okolicznościach śmierci grupy przez dziennikarzy i entuzjastów badań, powstało wiele alternatywnych wersji przyczyn wypadku, które do dziś przyciągają uwagę opinii publicznej. Niezadowolenie krewnych ofiar i opinii publicznej doprowadziło do weryfikacji sprawy karnej sześćdziesiąt lat temu przez Prokuratora Generalnego Rosji w celu wyjaśnienia przyczyn śmierci turystów. Nikt nie chciał czy nie mógł rozwikłać tej zagadki?
Dlaczego warto czytać o tragedii na Przełęczy Diatłowa?
„Przełęcz Diatłowa. Tajemnicę dziewięciorga” czyta się z zapartym tchem i z poczuciem, że prawdy nie dowiemy się nigdy. Zatuszowano śledztwo, podawano nieprawdziwe informacje, oskarżano niewinnych mieszkańców okolicy, fabrykowano dowody, a wreszcie zatajono akta na kilkadziesiąt lat. A przecież na tej górze życie straciło dziewięcioro młodych ludzi. Bez względu na to, czy zostali pożarci przez niedźwiedzie, porwani przez kosmitów, napadnięci przez Mansó, uciekinierów z więzienia czy wojskowych, zmieceni przez lawinę czy porażeni promieniowaniem z eksperymentalnej rakiety – oni zginęli i tego nikt nie zmieni. Ale oni i ich rodziny zasługują na wyjaśnienie, choćby po tylu latach.
Niezwykle działa też na czytelnika to, że nie wcielamy się w żadną z ofiar w ich ostatnich chwilach życia, a tylko podglądamy je jako bierni obserwatorzy nie do końca kompletnych dokumentów i zapisków. Raczej dywagujemy tylko o przyczynach ich zgonów czy kolejnych wątkach ich historii. Idealna lektura dla każdego spragnionego teorii spiskowych i zagadek śledczych.
Żeby było ciekawiej, to przytoczę jeszcze, że pracownik elektrowni atomowej w Czanobylu, który miał za zadanie przetestować reaktor w dzień feralnego pożaru miał na nazwisko Diatłow… Tragiczny zbieg okoliczności, prawda?
Lubisz czytać książki oparte na faktach, czy to byłaby dla Ciebie nowość?