Dlaczego nie robię babek w piaskownicy
Ładna pogoda powoduje, że place zabaw tętnią życiem. Dzieci huśtają się na huśtawkach, zjeżdżają na zjeżdżalniach, robią babki z piasku. Właściwie nie tylko dzieci. Dorośli też. Też zjeżdżają, też huśtają się i – tak! – też robią babki z piasku. Czasem z większym zaangażowaniem niż maluch. A ja siedzę na ławce i czytam książkę lub scrolluję Instagrama. Dlaczego nie robię babek w piaskownicy?
Za moich czasów… Brzmi to jakbym była niewyobrażalnie stara, jednak dla moich dzieci rzeczywiście jestem. Za moich czasów plac zabaw składał się z zardzewiałej huśtawki, która niemiłosiernie skrzypiała i miała siedzenie z oderwanymi deseczkami, ze zjeżdżalni, na końcu której była wielka dziura i trzeba było zjeżdżać tylko na nogach, bo można sobie było tyłek pociąć wystającymi drobinkami blachy oraz hałdy piachu szumnie zwanej piaskownicą, choć każdy wiedział, że to piasek przeznaczony na remont pobliskiego budynku. W piaskownicy wesoło załatwiały się wszystkie okoliczne koty, a rodzice nie mniej ochoczo rzucali dookoła pety. Bo nie, nie pamiętam, by ktoś wtedy robił ze mną babki w piaskownicy. Nad morzem owszem, ale nie na każdym osiedlowym placu zabaw.
Te czasy już nie wrócą. Mając w pamięci krwawiące udo Arka z I klasy rozcięte feralną zjeżdżalnią – jestem za. Patrząc jednak na dzisiejsze dzieci, dla których zderzenie – czasem fizyczne – z rzeczywistością boli mocno, zastanawiam się, czy nie lepiej było jednak tą nogę o zardzewiałą zjeżdżalnię pociąć w dzieciństwie. Nic tak nie uczy jak własne błędy.
Arti był i nadal jest żywiołowym dzieckiem. O ile teraz wystarczy mu całodzienny mecz piłki nożnej połączony z morderczym treningiem rowerowym, o tyle jako kilkulatek mógł wykazać się tylko gonieniem po placu zabaw. I rozwalaniem babek z piasku. Każdą, którą widział, musiał zdeptać i zmiażdżyć. O ile to były jego piaskowe budowle było ok. On tworzył, czasem ja mu pomagałam, on niszczył. Gorzej kiedy jego niszczycielskie zapędy dosięgały także zamków piaskownicowych księżniczek. Taką księżniczką była Zosia. Zosia całe dnie siedziała z tatą i budowała rzędy babek kubkiem od napoju. Codziennie i niezmiennie. A Arti, wychodząc z pobliskiego żłobka, zawsze kierował się na plac zabaw, na którym bawiła się i Zosia.
Zosia budowała, Arti starał się z całych sił zburzyć budowlę. Czasem mu się udawało, czasem posłuchał mojego „nie” i zajmował się zjeżdżaniem na zjeżdżalni. Ale tego feralnego dnia nic nie było go w stanie odciągnąć od piaskownicy. Zosia miała nową foremkę, w kształcie małego zamku.
Dziewczynka cierpliwie budowała pod czujnym okiem taty kolejne piaskowe gmachy kiedy to Arti zmiażdżył swoją rączką trzy kolejne zanim zareagowałam. Zosia zamiast klepnąć go łopatką, rozbeczeć się czy ochronić pozostałe budowle stała niemo z łopatką w ręku. Jej oczy miały wielkość pięciozłotówek.
Nie przewidziałam jednego – Zosia miała swojego rycerza na białym koniu. Znaczy się tatę, który stanął w obronie córeczki i niedelikatnie zwrócił mi uwagę, bym pilnowała syna. Arti na odchodne zmiażdżył kilka babek, a Zosia z miną Sfinksa dalej stała w bezruchu.
Nie wiem co stało się z Zosią. Mam nadzieję, że jeśli inne dziecko czy dorosły będzie wkraczało w jej strefę bezpieczeństwa, zareaguje. Że nie będzie czekała, aż ktoś zadziała za nią i weźmie sprawy w swoje ręce. Właśnie dlatego nie robię babek w piaskownicy. Mogę zrobić jedną, na wzór, ale resztę zostawiam dzieciom. W końcu ja umiem już to robić, a one uczą się w tym sandboxie offline jak radzić sobie z innymi ludźmi w społeczeństwie.
Fot. Anssie Koskinen, CC BY 2.0